sobota, 30 marca 2019

Z przymrużeniem oka #7 - Miniatura a rzeczywistość

Zupełnym przypadkiem natrafiłam niedawno na serię wpisów, które opublikowałam w 2015 roku. Była to moja relacja ze szwajcarskiego Parku Miniatur, który przedstawia największe zabytki Szwajcarii w mniejszej skali. We wspomnianych postach zamieściłam zdjęcia wszystkich obiektów, które tam widziałam. Jeśli zechcesz zapoznać się z tą relacją, odsyłam Cię do zakładki Melide (LINK). Po przeglądnięciu kilku zamieszczonych tam zdjęć wpadł mi do głowy pomysł porównania owych miniatur z ich rzeczywistym wyglądem. W końcu wiele miejsc w Szwajcarii udało nam się odwiedzić. Dzisiaj pragnę zatem pokazać takie specyficzne zestawienie i co nieco opowiedzieć o tych lokacjach.

Pałac Stockalper położony jest w miejscowości Brig w kantonie Wallis. To miejsce odwiedziliśmy w wakacje zeszłego roku. Byliśmy zachwyceni samym klimatem, który panuje w tej okolicy, a który przypomina nieco Włochy. Majestatyczna twierdza powoduje efekt „wow” u odwiedzających. W dodatku otoczenie Alp nadaje krajobrazowi bajkowego wyglądu.


























Walliser Alphütten to określenie alpejskich chat z kantonu Wallis. Podczas tego samego wyjazdu od razu przykuły one nasz wzrok. Drewniane domki położone są bowiem na charakterystycznie wyglądających grzybkach, co zobaczyć możecie na jednym z uwiecznionych zdjęć.

 

Wspomnienia z Kleine Scheidegg sięgają roku 2014, kiedy po raz pierwszy byliśmy w regionie Berner Oberland, który jest przepiękny. Cudowna trasa wędrowna prowadziła przez kilka górskich mieścin, w tym wspomniane Kleine Scheidegg, które posiada nawet swój własny dworzec. W czasie naszej wizyty odbył się tam wielki maraton, stąd ilość ludzi krążąca po okolicy. Podczas tej wyprawy odnieśliśmy niebywały sukces: dotarliśmy do granicy wiecznego śniegu i ostatniego przystanku przed Jungfraujoch.













Po zimowym zastoju w roku 2017 mój mąż zabrał mnie na wycieczkę po kilku okolicznych zamkach. Bardzo miło wspominam ten wyjazd, mimo że zamki były jeszcze zamknięte i mogliśmy jedynie pospacerować po ich okolicy. Zamek Hallwyl prezentuje się wyjątkowo za sprawą otaczającej go fosy i wręcz bije od niego powiew przeszłości.


Jedną z głównych atrakcji Zurychu jest klasztor Grossmünster, leżący na Starym Mieście. Wytrawni czytelnicy nie będą w stanie przypomnieć sobie żadnych relacji z tego miasta, bo szczerze mówiąc nie pałam do niego sympatią. Swego czasu jeździłam tam codziennie do szkoły, potem do pracy i główne centrum znałam jak własną kieszeń. Ale co zrobić, jak mnie nie zachwyca? Grossmünster mijałam wielokrotnie, a nawet byłam na prywatnym oprowadzaniu w ramach wycieczki szkolnej.





























Jednym z pierwszych miejsc, jakie odwiedziliśmy w Szwajcarii wspólnie z mężem, tuż po moim przyjeździe, był ogród polodowcowy w Lucernie. Na wstępie do niego odnaleźć można charakterystyczny punkt na mapie tego miasta, jakim jest pomnik lwa, wyrzeźbiony w skale.














Bramgarten to kolejne małe miasteczko, które zostało przeze mnie nieco zignorowane. Dawno temu mieszkaliśmy niedaleko niego i często dochodziło do sytuacji, w których wybieraliśmy się tam na zakupy. Pamiętam nawet wypad na jarmark świąteczny. Nigdy jednak nie były to cele turystyczne.










Nasz wielkanocny wypad do kantonu Ticino na długo jeszcze pozostanie w mojej pamięci. Spędziliśmy tam bardzo udane chwile i świetnie się bawiliśmy. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do Bellinzony, czyli miasta trzech zamków. Odnaleźliśmy drogę do pierwszego z nich – Castelgrande, gdzie przez moment czuliśmy się jak w bajce o Alicji w krainie czarów. Niestety czas nas gonił i nie dotarliśmy już do dwóch następnych, lecz widzieliśmy je z daleka (również podświetlone nocą).
















W ramach kilku wizyt w Bernie, nieoficjalnej stolicy Szwajcarii, kilkukrotnie odwiedziliśmy leżący na starówce Basler Münster. Pech chciał, że prawie zawsze był on w remoncie. Otoczenie ściśle przyciągających do siebie budynków nie pozwala na zrobienie zdjęcia tego kościoła z oddali, toteż ten zabytek lepiej prezentuje się jako miniatura.




























Bundeshaus był także budynkiem wśród obiektów parku, ja jednak nie czułam potrzeby jego fotografowania. W przeciwieństwie do znanej wieży z zegarem Zyttglocke, z której równo o 12:00 rozbrzmiewa hejnał i zaobserwować można poruszające się postaci.


Innym zamkiem z naszej okolicy jest zamek w Lenzburgu, który także odwiedziliśmy latem. Byliśmy zachwyceni pięknie zdobionymi i odrestaurowanymi pomieszczeniami oraz zbiorem dobrze zachowanych obiektów, które pokazywały historię mieszkającej tam niegdyś rodziny.














W Basel także byliśmy kilkukrotnie, a po raz ostatni spędziliśmy tam święto narodowe (1. August). Podczas spaceru po tym mieście krążyliśmy sobie wokół portu, a nawet przeszliśmy się do graniczącej Francji.











W Parku Miniatur widzieliśmy także kilka obiektów, które było nam dane zobaczyć, lecz nie uwieczniłam ich na zdjęciu. Ciekawą historią była nasza wizyta w zamku Sargans. Pierwszy raz widzieliśmy wtedy pomieszczenia niedostępne podczas zwiedzania dla turystów. Wszystko to z powodu pewnego znajomego znajomych, który robił tam remont, a przy okazji wynajmował jedno z pomieszczeń w celach prywatnych. Ostatecznie byliśmy tam na jego urodzinach(!)

























Maienfeld to mieścina, do której jeździliśmy bardzo dużo razy w celach towarzyskich. Niestety nie znalazłam ani jednego zdjęcia stamtąd. Miniatura ratusza w Zofingen wygląda bardzo interesująco. Odwiedzając tę małą mieścinę i jej starówkę, widzieliśmy naturalnie ten główny zabytek. Posiadam jego zdjęcie, lecz jest na nim mój mąż robiący głupie miny, więc nie pozwala mi on go opublikować ;)

























Innym przykładem obiektu, który nie wzbudza we mnie emocji, jest słynny most Kapellbrücke w Luzern. Widziałam go nawet kilka razy, lecz to miasto zupełnie mi się nie podoba, toteż most również zignorowałam. Być może mam jakieś jego zdjęcie sprzed 7 lat, lecz nie chciało mi się nawet sięgać do dysków wymiennych, by je odnaleźć. Liestal z kolei podczas naszych odwiedzin był totalnie rozkopany, więc szybko z niego uciekliśmy.


























Jak oceniacie wykonanie tych miniatur? Która wersja bardziej Wam się podoba?

środa, 27 marca 2019

Szwajcarskie smaki #3 - Szwajcaria na zdrowo, czyli o owocach i warzywach.

Dokładnie trzy miesiące temu na blogu pojawił się ostatni wpis o szwajcarskich smakach. Do tej pory jakoś nie udało mi się go nigdzie wepchnąć, a chciałam, by była to jedna z regularnych serii. Dzisiaj postanowiłam ugryźć temat nieco inaczej. Nie będziemy bowiem mówić o regionalnych daniach i wypiekach, lecz tak podstawowym elementem naszej diety, jakim są owoce i warzywa. Jaki wybór daje nam Szwajcaria pod tym względem?

Szparagi i morele z Wallis

Choć w obecnych czasach produkcja i hodowla rozpowszechniła się na teren całego kraju, nadal słyszy się zdanie: „Jak białe szparagi, to na pewno z Wallis”. Region ten jest szczególnie znany z tej odmiany wspomnianych warzyw, którymi zajadają się Szwajcarzy w okresie pomiędzy kwietniem a majem. Biała odmiana szparagów uważana jest nawet za warzywo luksusowe, które spożywa się na specjalne okazje. Owocem charakterystycznym dla tego regionu są morele. Aż 97% tych słodkich kuleczek, które pojawiają się na rynku krajowym pochodzi z kantonu Wallis. Owoce te charakteryzują się pomarańczowo-czerwoną skórką i swym przyjemnie kwaśno-słodkim posmakiem. Na wielu szwajcarskich produktach z morelowym nadzieniem widnieje informacja, że w składzie odnajdziemy prawdziwe walliskie morele (Walliser Aprikosen). Przygotowuje się z nich także dżemy, konfitury i sorbety.



Rzepa i kiszona kapusta z Berna

Z kantonu Bern wywodzi się tradycja spożywania rzepy i kapusty w formie sfermentowanej, pociętej na cienkie paski. Warto wspomnieć, że ten rodzaj produktu, kupowany w sklepach, występuje zawsze jako produkt pasteryzowany. Po tego typu pożywienie najczęściej sięga się w Szwajcarii w okresie zimowym. Co ciekawe typowymi konsumentami kiszonych warzyw są osoby pomiędzy 45 a 60 rokiem życia. Mianem kapusty kiszonej określa się także całe dania przyrządzone z dodatkiem tego składnika. Często podaje się ją z boczkiem, kiełbasą lub kawałkiem mięsa, a nawet w rosole czy winie. Muszę jednak zaznaczyć, że szwajcarska a polska kapusta kiszona to dwie różne rzeczy. W moim odczuciu nadaje się ona do zrobienia bigosu, lecz jako surówka do obiadu już nie.
























Suszone gruszki z Obwalden i Uri

Charakterystycznym produktem, który znaleźć można w środkowej Szwajcarii, jest opakowanie zawierające suszone gruszki. Owoce te suszone są w całości i pozostają nietknięte przez cały proces suszenia. Ten specjalny sposób tworzenia nadaje im miękką i mięsistą konsystencję. Najczęściej podaje się je po ugotowaniu lub jako dodatek do dania. Niegdyś były one stosowane jako suplement podczas zimy.

Kasztany z Graubünden i Tessin

Po raz kolejny wspomnieć muszę o kasztanach. To wręcz szwajcarski filar, który dumnie wkracza na ulice w okresie zimowym. Ciekawa jest sama ewolucja tego specyfiku, który niegdyś był podstawowym pożywieniem uboższej warstwy społecznej (nazywany był chlebem ubogich). Dziś zajadają się nim wszyscy, a turyści wypatrują stoisk z kasztanami, by zaspokoić ciekawość i poczuć smak zimowej Szwajcarii.


Marchew z Aargau

Kanton Aargau, w którym mieszkam, nazywany jest żartobliwie Rüebliland (krajem marchwi). Być może właśnie to spowodowało chęć eksperymentowania z tym warzywem. W miejscowości Küttingen wyhodowano specjalny rodzaj marchewki (Küttinger Rüebli), która jest biała. Jej korzeń ma bardzo charakterystyczny smak, który jest mniej słodki i ziemisty.

Ogórki w occie

Na terenie całej Szwajcarii popularną przekąską są ogórki w occie. W większości domów można znaleźć słoik z tym specjałem w kuchennej szafce. Jest to główny dodatek do najbardziej znanej szwajcarskiej potrawy, jaką jest raclette. Tradycja jedzenia warzyw w occie jest w tym kraju bardzo żywa. Oprócz ogórków spotkać można także zatopione w occie cebulki, kukurydze, kapary, pieczarki i papryki.
























Wiśnie i śliwki

Szwajcarskie wiśnie są bardzo charakterystyczne. Nie spotkałam się tutaj z rozgraniczeniem na wiśnie i czereśnie, z czym mamy do czynienia w Polsce. Jednak w zależności od rozmiaru i intensywności koloru są one bardziej kwaśne lub słodsze. Wiśnie wydają swe owoce na terenie całego kraju, więc w sklepach znajdziemy tylko regionalne odmiany. Odwrotnie wygląda sytuacja ze śliwkami. Na rynku odnaleźć można dwa rodzaje śliwek: Pflaume i Zwetschge. Oba słowa tłumaczy się na j. polski jako śliwka, lecz jedna drugiej nie jest równa. Pflaume ma większą i okrągłą formę, Zwetschge z kolei jest owalna i najczęściej niebieska. Te ostatnie polecane są do pieczenia ciast. W kantonach Aargau i Basel wielu lokalnych rolników udostępnia swoje sady, by można było zebrać owoce wprost z krzaczka.

 Jabłka i gruszki

To najpopularniejsze owoce w Szwajcarii. Według statystyk przeciętny Szwajcar zjada w ciągu roku 16 kg jabłek, głównie w formie surowej. Wśród jabłek na rynku odnaleźć można 25 gatunków, z których część dostępna jest sezonowo. Ich smak określany jest według skali: kwaśne, raczej kwaśne, słodko-kwaśne i słodkie. Takie informacje umieszczone są przy każdym gatunku w sklepach. O popularności jabłek w tym kraju świadczy fakt utworzenia Dnia Jabłka, który odbywa się we wrześniu. Wtedy to rolnicy wychodzą na ulice i rozdają przechodniom swoje własne jabłka.


Do szwajcarskich gruszek nie pałam sympatią, jednak mieszkańcy się nimi zajadają równie często jak jabłkami. W Szwajcarii na rynku spożywczym kupić można 7 odmian tych owoców, z których wszystkie są odmianami kwaśnymi z okresu jesieni i zimy. Ich barwa waha się między zieloną a brązową (często mają na skórce brązowe plamy) i są twarde. Nic więc dziwnego, że połowa produkowanych w Szwajcarii gruszek trafia na przetwory, soki i do wysuszenia.
























Z chęcią zapoznam się z Waszymi propozycjami na temat przyszłych postów z tej serii!

piątek, 22 marca 2019

Plan pielęgnacyjny: wiosna 2019

Ostatnio cierpię na absolutny brak czasu, a pisanie jednego postu na bloga zajmuje mi nawet kilka dni. Staram się jednak organizować na tyle, by w tygodniu pojawiły się minimum 2 nowe wpisy. Na dziś postanowiłam przygotować szybki wgląd do produktów, które towarzyszyć będą mi wiosną w mojej pielęgnacji. Wiem, że takie aktualizacje spotykają się z Waszym zainteresowaniem, toteż bez zbędnych wstępów zachęcam do lekturki.

Demakijaż i oczyszczanie twarzy

W ostatnim czasie zużywam zapasy mojego ulubionego płynu micelarnego Bourjois Paris, z którym przyszło mi się pożegnać na dobre. Obecnie stosuję niebieską wersję do oczyszczania twarzy z makijażu wodoodpornego, który pojawiał się dotychczas w mojej pielęgnacji na przemian z fioletowym micelem tej samej marki. W dalszym ciągu stosuję hydrolat z zieloną herbatą od Bielendy. Do tej pory zużyłam pół butelki i jestem zadowolona z jego działania. Przyjemnie tonizuje i odświeża cerę. Przy codziennym stosowaniu nie odczułam żadnych negatywnych oznak. Gdy ta butelka ulegnie zużyciu, co mimo wydajności produktu może nastąpić tej wiosny, przejdę do testowania toniku marki Naturé, który będzie dla mnie absolutną nowością i nawet sama nazwa nigdy wcześniej nie obiła mi się o uszy.



Wraz z początkiem zimy rozpoczęłam używanie żelu węglowego od Bielendy i nadal sięgam w jego kierunku. Po użyciu połowy opakowania muszę powiedzieć, że sprawdza się on nadzwyczajnie dobrze. Węglowa seria w stu procentach wpasowuje się w oczekiwania mojej cery. Już po kilku dniach stosowania zauważyłam dużą poprawę na twarzy. Zniknęły przebarwienia, a krostki szybko się goiły. Przy tym świetnie matuje on moją tłustą cerę i dokładnie oczyszcza.

Podstawowa pielęgnacja twarzy

Z puli produktów, których używałam zimą niewiele pozostało. Ogólnie zauważyłam tendencję spadkową, jeśli chodzi o kremy, które zalegały mi zawsze na łazienkowej półce. W tym momencie testuję nadal kosmetyki z kalendarza adwentowego Kiehl's, toteż mały słoiczek z kremem na dzień skończę w pierwszej kolejności. Zbliżam się powoli do opisania Wam moich wrażeń o tych produktach. Następnie planuję systematycznie sięgać po krem marki Lavera. Miałam do niego już kilka podejść i przyznam szczerze, że jakoś niespecjalnie mnie on „kupił”. Ze względu na jego konsystencję nie wiem także, czy będzie mi się z nim dobrze współpracować, nakładając go na dzień pod makijaż. W pogotowiu mam jednak Effaclar Duo+, który u mnie ma także rewelacyjne właściwości matujące, więc będę używać tych produktów zamiennie. Do pielęgnacji okolic pod oczami wybrałam dwa produkty: na dzień krem Naturaline, który towarzyszy mi już jakiś czas, a na noc – testowany krem Kiehl's. Nie potrafię jednak ustosunkować się do działania tych produktów, bo ja nie mam żadnych problemów ze skórą w tym regionie i nakładam je jedynie profilaktycznie.



Pielęgnacja dodatkowa

Do dodatkowej pielęgnacji twarzy zaliczam kojący krem Pharmaceris, którego już niewiele mi zostało. Myślę, że tej wiosny ostatecznie się z nim pożegnam. Gdy miewam gorsze okresy, twarz smaruję na noc maścią cynkową, która działa cuda. Do peelingowania nadal używam peelingu Biotanique. Na usta trafia z kolei standardowo Carmex. Otwarty jest także balsam Kiehl's, lecz nadaje się on tylko, gdy usta nie są mocno spierzchnięte.




Higiena i pielęgnacja ciała

Jak wiadomo żele pod prysznic są kosmetykami, które najczęściej wymienia się w łazience. Na okres wiosenny postanowiłam przygotować sobie żele marki Elkos, których opakowania i zapachy od razu kojarzą mi się z cieplejszymi dniami. Po pierwszych użyciach mogę powiedzieć, że zapowiada się naprawdę dobrze. Tej wiosny wykończę również emulsję do higieny intymnej AA. Standardowy produkt, który pojawia się w mojej pielęgnacji. Z poprzedniego zestawienia pozostał mi jeszcze peeling myjący Rituals o obłędnym zapachu mleka ryżowego i kwiatu wiśni. Jest to tego rodzaju produkt, z którym nie chcę się żegnać i czasem moje używanie go kończy się na otwarciu zakrętki i powąchaniu. Jeśli jednak zdecyduję się na ostatni krok, to zastąpi go peeling z Joanny o zapachu truskawkowym. Wielki powrót od lat nieużywanego produktu.



Pielęgnacja ciała idzie mi bardzo opornie i najczęściej w zapasach dominują u mnie kosmetyki do tego celu. Nie mam jednak problemów ze skórą na ciele i żeby doprowadzić do jej wysuszenia, musiałabym chyba udać się na Alaskę. Niezmiennie zatem do tego celu służy mi balsam Bebe Young Care w wersji bambusowej. Butelka jest tak duża, że nie wykorzystałam nawet 3/4. Na skórę podrażnioną (a więc głównie po depilacji) nakładam krem do cery wrażliwej od Balea, który bardzo lubię. W pielęgnacji stóp pomaga mi krem Fusswohl z łoju jelenia. Nie brzmi zachęcająco, ale jest rewelacyjny. Natomiast mój plan zamiany poprzedniego kremu do rąk z Garniera na krem Ziaji totalnie nie wypalił. W międzyczasie zaczęłam testować produkty Kiehl's, a wśród nich znalazł się właśnie krem do tego celu. Do zachwytu mi daleko, ale nie lubię otwierać kilku produktów naraz.




Pielęgnacja włosów

Ponownie dotarłam do stanu rzeczy, w którym moim włosom niewiele potrzeba. Dlatego też nie będę przesadzać z ilością kosmetyków. Do ich mycia zaczęłam już stosować szampon z kofeiną Alpecin. Po kilku spotkaniach zauważyłam jednak, że nie jest to produkt, którego mogę używać codziennie, a jedynie od czasu do czasu, więc będę musiała zaopatrzyć się w jakiś dodatkowy kosmetyk. Otwartym produktem jest maska do włosów marki Garnier Fructis. Dostałam niedawno wersję z granatem, która co prawda w założeniu nie jest przeznaczona do mojego rodzaju włosów, lecz mimo to sprawdza się jak do tej pory świetnie i zamierzam nadal ją stosować. W zapasach ostała mi się także moja ulubiona ampułka do włosów Pantene Pro-V, którą z przyjemnością zużyję. Postaram się także sięgać w stronę odżywki bez spłukiwania Gliss Kur, którą dostałam w prezencie. O ile nie będzie ona obciążać moich włosów, będę jej systematycznie używać.





Produkty do kąpieli

W tej kategorii nie mam wielu kosmetyków w zapasie. Podczas spędzania czasu w wannie towarzyszy mi często płyn do kąpieli Kneipp. Używałam go już kilkukrotnie i byłam zadowolona nie tylko z samego zapachu, ale także z ilości i trwałości powstałej piany jak i pielęgnacyjnych właściwości, jakie za sobą niesie. Idealne zakończenie wieczoru. Miałam także szansę zastosowania u siebie nowości marki Body Boom, która rozszalała się na blogach. Zdecydowałam się na zakup peelingu kawowego z kokosem i po pierwszej aplikacji pozostały mi dobre wspomnienia. Zobaczymy, czy nadal będzie mi się dobrze współpracować z tym produktem.



A czy Wy planujecie pielęgnację na wiosnę? Znacie kosmetyki, których używam?

wtorek, 19 marca 2019

Szwajcaria w podróży: Muzeum Burghalde

Jestem absolutną wielbicielką muzeów i podczas wyjazdów chętnie zapoznaję się z ofertą takich miejsc i wybieram godne zobaczenia wystawy. Jednakże typowo regionalne muzea są u mnie na wstępie skreślone. Zazwyczaj nie znajduje w takich miejscach zbyt wielu ciekawych informacji czy eksponatów, są małe i rzadko uczęszczane. Burghalde to właśnie taki rodzaj muzeum – w całości skupia się na historii najbliższego regionu. Mieszkając w tej okolicy od wielu lat, nie wyrażałam żadnego zainteresowania tym miejscem. Dopiero znaleziona przypadkiem informacja o ponownym otwarciu i bezpłatnym oprowadzeniu z przewodnikiem zachęciła mnie, by wybrać taki rodzaj rozrywki w deszczową niedzielę.

Czy warto wybrać się do Muzeum Burghalde?



Muzeum Burghalde znajduje się w Lenzburgu w pobliżu widocznego z daleka, umiejscowionego na wzgórzu zamku (LINK). Wycieczkę do obu tych miejsc można zaplanować sobie na jeden dzień. Polecić mogę wybranie się tam w pierwszą niedzielę miesiąca. Wtedy to w muzeum odbywa się bezpłatne oprowadzenie po wystawach.

Turyści przejść mogą się ścieżką przedstawiającą historię regionu od momentu stąpania po Ziemi mamutów do czasów teraźniejszych. Wystawy znajdują się na trzech piętrach, a muzeum przeszło niedawno gruntowną renowację, która trwała aż półtora roku. Dzięki wszystkim zabiegom wygląda teraz bardzo nowocześnie i jest zmodernizowane, przez co można z przyjemnością zagłębić się w historię.

Adres: Muzeum Burghalde, Schlossgasse 23, 5600 Lenzburg


Godziny otwarcia:
wtorek – sobota: 14:00 – 17:00
niedziela: 11:00 – 17:00

Bilety wstępu:
dorośli: 8 Fr
dzieci (3 – 16 lat): 3 Fr
rodziny: 15 Fr






Punktualnie o 11:00 zjawiliśmy się wraz z mężem w budynku, który był celem naszego wyjazdu. Na wstępie poznaliśmy dwie panie, z których jedna (absolwentka historii sztuki) przekazywała nam swoją wiedzę na temat eksponatów i wystaw. Przy wejściu skorzystać można z zamykanych szafek i zostawić w nich swoje rzeczy. Na terenie muzeum dozwolone jest filmowanie i fotografowanie bez flesza.

























Wystawa muzealna sięga czasów, gdy po tym terenie wędrowały mamuty. Już po przekroczeniu kilku kroków natrafić można na imponujący mamuci kieł. Zabawna jest sama historia tego reliktu przeszłości. Otóż pewnego dnia w jednej ze szkół dzieci otrzymały zadanie przyniesienia do szkoły historycznego przedmiotu ze swojego domu. Jedno z dzieci zabrało właśnie powyższy kieł, nie będąc świadomym, że należał niegdyś do mamuta (leżał on przez dziesiątki lat w piwnicy tej rodziny). Nauczyciel widząc takie znalezisko wezwał rodziców, następnie przeprowadzono wszelkie ekspertyzy i okazało się, że są oni w posiadaniu prawdziwego skarbu.


Na tym piętrze poznać można bliżej życie codzienne mieszkańców paleolitu, zobaczyć w jaki sposób i jakimi przyrządami polowali. Interaktywne wystawy pokazują drogę, jaką przechodziły materiały do wytworzenia z nich przedmiotów codziennego użytku. Istnieje tam także ścianka, która odtwarza zapachy, jakie towarzyszyły prehistorycznym ludziom.


Na półpiętrze znajduje się niebywałe znalezisko. Jest to bowiem fragment prehistorycznego cmentarza, który odkryty został pod kościołem, który niegdyś stał w tym miejscu. Jego część pozostawiono w nienaruszonym stanie razem z charakterystycznie ułożonymi do ostatniej drogi ludzkimi szczątkami. Niektóre kości złożono w masowym grobie. Obejrzeć można również rekonstrukcję wyglądu, stworzoną na podstawie kości jednej ze znalezionych czaszek.



Z tego miejsca przedostać można się na kolejne piętro. Utrzymane w czerni i czerwieni pomieszczenie zachęca do bliższego zapoznania się z czasami rzymskiego panowania nad tym obszarem. Informacje z tego okresu umieszczone są w całości na ściance wystawowej. W niej znajdują się widoczne na pierwszy rzut oka gabloty, ale także ukryte elementy. Z prawdziwą przyjemnością odnajdywaliśmy uchwyty i wyciągaliśmy niczym szuflady kolejne gablotki z mapkami, dokumentami i temu podobnymi historycznymi elementami. Co ciekawe na tym terenie znajduje się wiele pozostałości po starożytnych Rzymianach. W tej samej miejscowości jest między innymi fragment rzymskiego amfiteatru. Niedaleko znajduje się również zrekonstruowany obóz rzymskich legionistów Vindonissa Park.




























Tuż po odwróceniu głowy znajdujemy się już w kolejnej epoce. Poza obrazami i portretami rodziny królewskiej zamieszkującej zamek w Lenzburgu podziwiać można tam oryginalne przedmioty z tego okresu. Są tam zatem meble, pięknie złocony zegar, fragmenty listów i książek, a nawet dziecięca sukienka, ozdobiona tradycyjnym regionalnym haftem.


























Krążąc po Burghalde dotrzeć można do drugiego skrzydła budynku, gdzie znajduje się pomieszczenie z kominkiem, w którym wysłuchać można nagrania o królewskiej rodzinie. W szafie umieszczona jest z kolei kolekcja starych ksiąg, a na ścianach i suficie zauważyć można rzeźby z paskudnymi twarzami. Następnie przejść można do kolejnego pokoju, by poczuć się jak arystokrata, zakładając różne maski z charakterystycznymi cechami tamtej epoki.





Ostatnie piętro muzeum przedstawia czasy współczesne i skupia się bezpośrednio na Lenzburgu. Dowiedzieć można się tam wszystkiego o znanych osobistościach urodzonych w tym mieście oraz firmach, które zostały tu założone. Najbardziej popularną marką z Lenzburga jest na pewno Hero – firma produkująca dżemy, której siedziba nadal znajduje się w tym mieście. W muzeum obejrzeć można np. pierwszą zaprojektowaną puszkę, która wyszła na rynek pod nazwą Hero. Nad głowami zwiedzających krążą różne pojazdy dziecięce: stare wózki, koniki (a raczej łabędzie) na biegunach i rowerki. Prezentują one historyczną kolekcję produktów kolejnej rodzimej marki Wisa-Gloria. Poza tym przeczytać można także o firmach tj: Mammut (odzież sportowa) czy Lysoform (mydła).

























Oprowadzanie z przewodnikiem trwało około 60 minut. Następnie mogliśmy sami przejść przez wszystkie pomieszczenia i dokładniej przyjrzeć się eksponatom. W muzeum spędziliśmy zatem dodatkową godzinę. Wszystkie wystawy bardzo nas zainteresowały. Z przyjemnością czytaliśmy informacje na temat historii tego regionu i chłonęliśmy ciekawostki. Zarówno wizualną jak i merytoryczną część tego miejsca ocenić muszę bardzo wysoko. Ciekawym pomysłem było stworzenie ukrytych gablot, które nie tylko zajmują mniej miejsca, ale także powodują frajdę przy otwieraniu i odnajdywaniu kolejnych ciekawych eksponatów. Interaktywna forma powoduje zaciekawienie nie tylko dzieci, ale też dorosłych. Serdecznie polecam odwiedziny tego miejsca, nawet jeśli ktoś nie mieszka w tym regionie.

A czy Wy chętnie odwiedzacie regionalne muzea?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...