Pokazywanie postów oznaczonych etykietą testownia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą testownia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 kwietnia 2019

Testownia #24 - Wielki test kosmetykow Kiehl's

Widząc ten wpis, części z Was nasunie się pewnie myśl: „W końcu!”. Chyba żadnego tematycznego postu nie obiecywałam od tak dawna. Co chwilę jednak coś stawało mi na drodze. Mało co nawet w kwietniu nie odbyłaby się jego premiera. Ten miesiąc był wyjątkowo skrajny w moim odczuciu: z jednej strony absolutny wypoczynek, z drugiej ilość pracy, która była wręcz przytłaczająca. Udało mi się jednak wygrzebać odrobinę wolnego czasu (kosztem sprzątania:P) i opisać Wam moje przeżycia z marką Kiehl's. W tym roku po raz pierwszy miałam do czynienia z jej produktami, które trafiły w moje ręce za sprawą kalendarza adwentowego. W dzisiejszym wpisie chciałabym nie tylko opisać kosmetyki i ich działanie, ale także ocenić sam kalendarz.

Zapraszam na wielki test kosmetyków marki Kiehl's!

Ultra Facial Cleanser

Post ten zacznę dość ostro, albowiem wspomnieć muszę o jednym z pierwszych używanych kosmetyków. Tubka zawierała 30 ml rzadkiego żelu do mycia twarzy. Według zapewnień producenta produkt ten przeznaczony jest to wszystkich rodzajów cery i jest łagodny w działaniu. Ma nie tylko czyścić skórę, ale także usuwać makijaż, nie przesuszając cery i likwidować nadmiar sebum. Jak było w rzeczywistości? Jak można z łatwością zauważyć tubka jest prawie pełna i nie jest to złudne wrażenie. Bardzo szybko zakończyłam przygodę z tym kosmetykiem, bo już po dwóch użyciach (rano-wieczór) zauważyłam okropną wysypkę na całej twarzy i żuchwie, czyli tam gdzie moja skóra miała z nim kontakt. Zmiany te przypominały ostry trądzik. Twarz pokryta była czerwonymi krostkami, które swędziały i piekły. Niestety nie obyło się bez ingerencji lekarza, a dochodzenie do siebie zajęło mi około dwóch tygodni.




























Calendula Herbal-Extract Toner

Pełna obaw zaczęłam zatem używać tonik w małej buteleczce (40 ml). Produkt ten zawiera w składzie ekstrakt z nagietku lekarskiego i jest bezalkoholowy, co już na wstępie bardzo mi odpowiadało. Sam tonik miał ziołowy i bardzo charakterystyczny zapach, do którego musiałam się jakiś czas przyzwyczajać. Dało się w nim wyczuć nutkę zimnej herbaty. Wnętrze butelki dostosowane jest do potrzeb skóry normalnej i tłustej, co z powodzeniem mogę potwierdzić. Dobrze zbierał nadmiar nagromadzonego przez dzień sebum i łagodził twarz. Wyglądała ona na bardziej wypoczętą i odprężoną. Po dłuższym stosowaniu zauważyłam pozytywną różnicę w jej ogólnym wyglądzie. W tym przypadku mogę wybaczyć umieszczenie w kalendarzu małej butelki, bo była ona bardzo wydajna i starczyła mi na długi czas. Nie obędzie się jednak bez zarzutów. W butelce oprócz samego kosmetyku znalazły się także części rośliny (?), które przypominały herbaciane fusy czy inne farfocle i powodowały u mnie niemałe obrzydzenie, gdy wydostawały się na wacik.




























Amino Acid Shampoo i Conditioner

Wspólnie używałam duetu do włosów: szamponu oraz odżywki, które skrywały butelki o pojemności 65 ml. Oczyszczający i wygładzający szampon oraz odżywka do włosów, którą można używać codziennie, sprawdziły się u mnie bardzo dobrze. Oba kosmetyki miały obłędny kokosowy zapach, który utrzymywał się długo na włosach (czułam go nawet na drugi dzień). W składzie dopatrzeć można było się olejku kokosowego oraz jojoba. Oba produkty nie obciążały włosów. Dawały im z kolei maksymalne wygładzenie, które wyczuwalne było już po użyciu samego szamponu. Po umyciu włosy były dobrze oczyszczone, świeże i przyjemnie miękkie w dotyku. Dawno nie uzyskałam takiego efektu. Mogę o nich wyrazić się w samych superlatywach, naturalnie o ile moją opinię można uznać za obiektywną po trzech użyciach, bo na tyle starczyła mi ilość zawarta w tych buteleczkach.

Koncentraty do twarzy na dzień i na noc:
Daily Reviving Concentrate i Midnight Recovery Concentrate

Z ogromnym rozczarowaniem wyciągnęłam te produkty z kalendarza. Tak małe próbki wręcz zraniły moje serce. Zwlekałam również z ich użyciem, bo nie wierzyłam, że byłabym w stanie wydać opinię po jednorazowej aplikacji. Zaczęłam od koncentratu na noc, który należy do bestsellerów marki. Oleista konsystencja kosmetyków nie należy do moich ulubionych, ale nałożyłam warstwę na twarz i położyłam się spać. Gdy wstałam, wręcz nie wierzyłam w to, co widzę. Moja twarz chyba nigdy nie wyglądała tak dobrze. Nie było na niej śladu niedoskonałości, zaczerwienienia, nawet drobnych zmarszczek. Zupełnie jak gdyby ktoś podmienił mi twarz w ciągu nocy. W opisie produktu przeczytać można, że koncentrat ten ma za zadanie zregenerować i odnowić skórę w ciągu nocy i tego właśnie doświadczyłam. Jest to produkt, który byłabym najchętniej skłonna kupić.






























Po sukcesie pierwszego koncentratu sięgnęłam po następny, tym razem na dzień. Jego działanie również zaliczyć można do udanych, jednak nie dorównał swojemu poprzednikowi. Poza tym oleista substancja na mojej twarzy w ciągu dnia nie do końca mnie przekonała. Pomijając ten szczegół, nie można mu niczego zarzucić. Miał on również bardzo ładny zapach. Obie próbki starczyły mi na trzykrotne użycie każdego z kosmetyków.

Lip Balm

O ile dobrze pamiętam był to pierwszy kosmetyk, który wyciągnęłam z kalendarza adwentowego. Czy kręciłam na niego nosem? Tak, bo mam całe mnóstwo produktów tego typu, które i tak przez większą część roku nie są mi potrzebne. No ale akurat mieliśmy zimę, więc ten „gorszy czas” dla ust i postanowiłam od razu go przetestować. Produkt zamknięty był w tubce o pojemności 15 ml, ale jak na balsam do ust jest to wystarczająca gramatura (produkt pełnowymiarowy). W konsystencji przypominał on wazelinę i podobnie zachowywał się na ustach. Efekt? Był, nawet natychmiastowy. Zaraz po nałożeniu czułam miękkość na ustach, suche skórki otrzymały nawilżenie. Tylko co z tego, jeśli efekt utrzymał się maksymalnie 15 minut i na nowo trzeba było użyć tego kosmetyku. Biorąc pod uwagę cenę (45 zł), wolę kupić klasyczny Carmex, którego jedno naniesienie na usta starcza mi na cały dzień.


























Ultimate Strength Hand Salve

Jak głosi nazwa tego kosmetyku, jest to balsam do ekstremalnie suchych dłoni. Jego pojemność (75 ml) jest dostępna w sprzedaży w cenie 65 zł, a tym samym jest to nieliczny produkt z kalendarza, który nie starczył mi na jeden raz. Krem ten nadal jest u mnie w użyciu, lecz głównie dlatego, że nie lubię wyrzucać pełnych opakowań. Konsystencję produktu opisałabym jako połączenie kremu z lekkim musem. Balsam wchłania się całkiem szybko w dłonie, jednak jego główną wadą jest zapach. Wiem, że kosmetyki tej marki mają specyficzne nuty zapachowe. Niektórzy porównują je z lekarstwami. Dla mnie jest to po prostu wyczuwalny w prawie wszystkich kosmetykach alkohol. Dokładnie tak samo jest w tym przypadku. Jeśli chodzi o sam efekt, to można go śmiało porównać z wcześniej opisywanym balsamem do ust. Rezultat jest widoczny szybko po aplikacji: dłonie są miękkie, nawilżone, znikają suche skórki, lecz utrzymuje się on kilkanaście minut i ponownie trzeba sięgnąć po kosmetyk. Ważne jest to, że moje dłonie wcale nie są „ekstremalnie suche”, wręcz przeciwnie praktycznie nie miewam okresów ich przesuszenia. Nie wyobrażam sobie zatem, jak sprawdziłby się u osób z problemami w tej kwestii.

Creme de Corps

Pora na kolejne rozczarowanie. Krem do ciała wywołał mój absolutny sprzeciw. Nawet 30 ml nie zostało przeze mnie zużyte. Po pierwsze kosmetyk zabija swym zapachem, który jest połączeniem alkoholu z czymś totalnie nieprzyjemnym. Po wysmarowaniu nim ciała weszłam do pokoju, a mój mąż spytał mnie, czy coś piłam (true story!). Poza tym bardzo wolno się wchłaniał i nie widziałam większego efektu, więc ten jeden raz wystarczył mi na wyrobienie sobie zdania, że nie mam ochoty więcej sięgać po ten produkt.

 Ultra Facial Cream i Super Multi- Corrective Cream

To kolejny zestaw, który wszedł w użycie w podobnym czasie. Krem na dzień (w białym słoiczku) miał lekko żelową konsystencję i był prawie bezbarwny. Natychmiast się wchłaniał i nie rolował pod makijażem. Twarz była poprawnie nawilżona i wypielęgnowana, ale bez rewelacji. Nie myślcie sobie, że narzekam tylko dla samego narzekania, bo przecież niby wszystko ok, ale jednak nie. W moim odczuciu jednak, jeśli kosmetyk kosztuje 225 zł, nie powinien pozostawiać identycznych skutków, jak zwykły niskopółkowy krem. Dla mnie to przykład średniaka, działającego w porządku, ale nadal średniaka.



O wiele lepszą opinię wydać mogę produktowi do pielęgnacji na noc, który w składzie zawiera charakterystyczny w zapachu jaśmin. Kremowa konsystencja dobrze rozprowadzała się po twarzy i pozostawiała warstwę, która schodziła w środku nocy. Po kilku użyciach zauważyłam poprawę w napięciu skóry. Była ona przyjemniejsza w dotyku, miękka i odżywiona. Po nocy ponownie zaobserwować można było pozytywne efekty.

Clearly Corrective Brightening and Smoothing Moisture Treatment

Przyznajcie, że czytając tę nazwę, nie za bardzo można się zorientować, o co chodzi. Mi zupełnie nic ona nie mówiła. W słoiczku (7 ml) znalazł się krem w formie zbliżonej do żelu, który w domyśle trafiał na moją twarz. Szczerze mówiąc, po zużyciu produktu nie zauważyłam kompletnie żadnych efektów, więc zainteresowałam się co w ogóle miał on robić. Górnolotne słowa opisywały przywracanie naturalnego kolorytu skóry (najwidoczniej mój był już naturalny). Cała przydługa lista korzyści, które mają płynąć z działania tego kosmetyku zderzyła się brutalnie z moim niezauważeniem ani jednego z nich.

Hydro-Plumping Re-Texturizing Serum Concentrate
Powerful-Strenght Line-Reducing Concentrate
Clearly Corrective Dark Spot Solution

Na kolejnym zdjęciu wśród małych próbek dostrzec można trzy sera do twarzy. Pierwsze co rzuca się w oczy, to bezsensowne nazwy, których już dłuższych wymyślić się nie dało. Pozwolę wypowiedzieć się jednorazowo o wszystkich produktach tego rodzaju. Próbki zawierające 4 ml (w porywach 5) kosmetyku, którego działanie widać najczęściej po dłuższym okresie stosowania jest dla mnie co najmniej bez sensu. Z tego względu nie jestem w stanie powiedzieć o nich nic więcej, jak tylko opisać właściwości fizyczne, a przecież nie to jest w kosmetykach najważniejsze. Podsumowując: po zużyciu wszystkich próbek nie zauważyłam żadnych efektów, lecz nie musi to być wina samych produktów.

Midnight Recovery Eye

Krem pod oczy na noc pomimo małej tubki jest nadal w użyciu. Sięgam po niego co jakiś czas i nie zauważyłam żadnych negatywów. Sam kosmetyk jest dość gesty, ale łatwo wklepuje się w okolice pod oczami i dobrze wchłania się. Produktów tego typu z reguły używam profilaktycznie. Jakiekolwiek problemy w tej okolicy mnie jeszcze nie dotyczą, więc nie mogę wypowiedzieć się dokładniej o działaniu.

Calendula & Aloe Soothing Hydration Masque
Turmeric & Cranberry Seed Energizing Radiance Masque

Maski okazały się być najgorszym punktem marki Kiehl's i nawet mnie to zaskoczyło. Jako pierwszej używałam maski pomarańczowej, która zawierała wyciąg z kurkumy i nasiona żurawiny. W saszetce odkryłam treściwą konsystencję o żółtej barwie, która zawierała dodatkowo drobinki. Po nałożeniu jej na twarz czułam duży chłód, jak gdybym nagle wyszła na mróz. W trakcie noszenia zastygała i niestety szczypała. Po ściągnięciu maski moja twarz była nieprzyjemnie ściągnięta, a nawet lekko podrażniona. W dodatku przy nosie pojawiło się mnóstwo suchych skórek.




Druga maska zawierała ekstrakt z płatków nagietka i aloes, co zresztą było wyczuwalne w zapachu. Jej konsystencja była nieco inna: bardziej przyrównać mogłabym ją do galaretki. Pomimo tej samej pojemności ledwo starczyło mi jej na pokrycie całej twarzy. Jednak nie ma co narzekać, bo po kilku minutach zebrałam całą listę jej wad. Jakiś czas po nałożeniu czułam, jak maska zaczyna drażnić mi twarz, w dodatku szczypała mnie mocno w oczy. Bez wahania zmyłam ją szybko i niestety potwierdziły się moje przypuszczenia. Cera była mocno podrażniona, wrażliwa na dotyk i miejscami szczypała.

Facial Fuel, Age Defender Power Serum, Body Scrub Soap

Zamieszczenie w kalendarzu adwentowym skierowanym głównie do kobiet produktów męskich było w moim odczuciu fatalnym pomysłem. Szczerze mówiąc czułam się rozczarowana, wyciągając kolejne opakowanie z kosmetykiem o męskim zapachu. Przez głowę przeszła mi myśl: „A co jeśli nie miałabym męża ani innego mężczyzny w rodzinie? Komu miałabym to sprezentować?”. Ba! Nawet obecność męża nie sprzyja zużyciu tych produktów, bo mój mąż jest antykosmetyczny i nie mogę się doprosić. A już wyduszenie z niego opinii? Można zapomnieć. Takim sposobem aż 3 z 24 kosmetyków okazały się być bezużyteczne.




























Próbka serum nie została w ogóle otwarta. Krem został użyty kilkukrotnie pod groźbą niezjedzenia obiadu, ale ciężko jest mi określić jego działanie. Jak to mój mąż stwierdził: „Nie zabił, więc ujdzie”. Jako tako w użyciu jest jedynie kostka mydła peelingującego. Produkt ten ma bardzo charakterystyczny męski zapach i widoczne drobinki. Chcąc uzyskać jakąś miarodajną opinię, sama użyłam go jednorazowo i muszę przyznać, że zdziera on naskórek do najgłębszej warstwy. Dla mnie był zdecydowanie za mocny, jednak faceci są gruboskórni to wiadomo nie od dziś.

Creamy Eye Treatment, Rare Earth Deep Pore Cleansing Masque
Midnight Recovery Botanical Cleansing Oil

Do zużycia pozostały mi jeszcze trzy produkty, których nawet nie otworzyłam. Wśród nich jeden z najbardziej znanych kosmetyków tej marki, jakim jest krem pod oczy. Czy nie ciągnie mnie, by ich spróbować? Po tak wielu niewypałach nie mam absolutnej ochoty. Głównym powodem jest jednak to, że mam otwarte kremy pod oczy i maski oczyszczające, a nie lubię otwierać wielu produktów tego samego rodzaju, bo wiem, że prędzej czy później będę musiała je wyrzucić z powodu przeterminowania. W próbkach zawieruszył się także olejek do twarzy, o którym po prostu zapomniałam.































Przed kupieniem kalendarza adwentowego nie miałam żadnego kontaktu z marką Kiehl's. Naturalnie wiele słyszałam o ich kosmetykach, ale nie miałam chęci eksperymentowania z ich produktami, głównie za sprawą wysokich cen. Stąd też idealnym wyjściem było zakupienie kalendarza, dzięki któremu mogłam poznać przekrój kosmetyków, a tym samym całą markę. Z pewnością Kiehl's posiada w ofercie jakieś dobre produkty. Najbardziej zadowolona byłam z szamponu i odżywki, koncentratu do twarzy na noc (żałowałam, że to tylko próbka) oraz kremu z jaśminem. Wśród testowanych produktów znalazły się jednak opakowania, których zawartość spowodowała u mnie ogromne problemy i nie chcę nawet o nich myśleć. Część kosmetyków przeszła również bez echa, a ich cena wywołała u mnie wręcz atak śmiechu politowania: zupełnie nieadekwatna do działania. Kupując kosmetyki Kiehl's trzeba mieć świadomość ich paskudnych zapachów i tego, że po użyciu nie będzie można pokazać się publicznie, bo zostanie się oskarżonym o spożycie pewnej substancji. Moja twarz jest wrażliwa na alkohol w kosmetykach i gdybym wiedziała, że praktycznie wszystkie produkty tej marki go posiadają, nie zdecydowałabym się na kupno kalendarza.

Co do samego kalendarza i mojej opinii o nim: niestety nie byłam z niego zadowolona i osobiście bym go nie poleciła. Tak jak wspomniałam chodziło mi o poznanie marki, z którą wcześniej nie miałam do czynienia, lecz z pomocą próbek jest to raczej trudne. Poza tym na kalendarz wydałam 89 fr, a podobny efekt uzyskałabym, idąc do drogerii i prosząc o próbki konkretnych kosmetyków. Jak na markę, która tak bardzo się ceni, wygląda mi to na zwykłe zdzierstwo (polecam zobaczyć wpis poświęcony marce Rituals, która miała podobny początek, a efekt zupełnie inny. Swoją drogą do dziś wracam do ich kosmetyków - LINK). Nie będę już przytaczać przykrego tematu męskich produktów. Ten kalendarz zniechęcił mnie do kontaktu z marką, a wiedząc ze na 70% mogłabym trafić na okropny produkt i zapłacić za niego pełną cenę, wolę nie zbliżać się do ich półek.

Znacie produkty marki Kiehl's? Jak się u Was sprawdziły?

wtorek, 21 sierpnia 2018

Testownia #23: Hydrożelowe maski w płachcie od Neutrogeny

Do napisania tego postu zbieram się już tak długo, że aż wstyd się przyznać. Cały czas staje mi coś na drodze. Tym razem jednak się zaparłam i postanowiłam doprowadzić sprawę do końca. W moje ręce trafiły bowiem maski w płachcie od Neutrogeny i z nieprzekłamaną przyjemnością postaram się je dla Was krótko zrecenzować.

Czy warto je kupić?


O marce

Neutrogena to marka kosmetyków pielęgnacyjnych, której historia rozpoczęła się w roku 1930. Wtedy to Emanuel „Manny” Stolaroff założył firmę kosmetyczną „Natone” w Los Angeles. Początkowo dostarczała ona kosmetyki do salonów piękności, a same produkty były kierowane do znanych gwiazd filmowych. W swej ofercie mieli oni takie luksusowe specyfiki jak rzęsy z prawdziwymi diamentami, a nawet futrem. Po około 10 latach od założenia firma podjęła decyzję o wejściu na rynek detaliczny. Pierwszym kosmetykiem marki było importowane do Stanów Zjednoczonych mydło o naturalnym pH skóry. Prawdziwym przełomem było powstanie tzw. formuły norweskiej – receptury, która pomagała w walce z surowymi warunkami klimatycznymi. Obecnie Neutrogena specjalizuje się w tworzeniu kosmetyków, które przeznaczone są do regeneracji i pielęgnacji najbardziej wymagających części ciała.

Moja paczka

Przy współpracy z Gofeminin otrzymałam do przetestowania paczkę, w której znalazły się 4 hydrożelowe maski w płachcie. Dodatkiem był również mały słoiczek z z tradycyjną wersją nawilżającej maski, której jednak nie opiszę w dzisiejszym teście. Produkty te to nowość na rynku kosmetycznym.



Formuła

Najnowsze maski od Neutrogeny mają bardzo ciekawą formę. Każda z nich składa się z dwóch części: jedna obejmuje czoło i policzki, druga okolicę ust i brodę. W całości stworzone zostały one z hydrożelu, co powoduje, że płachta świetnie przylega do twarzy, idealnie dopasowuje się do jej kształtu, a przy tym można ją dowolnie korygować. Jednym słowem czułam się, jak gdybym miała na sobie drugą warstwę skóry. Według zapewnień producenta zastosowanie takiej maski odpowiada 30-krotnemu użyciu serum. Maski powinno pozostawiać się na twarzy przez okres 15 minut, a pozostałe resztki wmasować w skórę twarzy i dekoltu.

Illuminating Boost


Moja przygoda z najnowszymi produktami Neutrogeny rozpoczęła się od różowej maski z witaminą B3. Już po otwarciu opakowania wyczuć można było bardzo kwiatowy i przyjemny zapach, który utrzymywał się bardzo długo na twarzy, nawet po jej zdjęciu. Maska gwarantowała chłodzące uczucie przez cały czas jej noszenia. Po jej ściągnięciu na twarzy nie pozostało mi zbyt wiele esencji, lecz drobne ślady z łatwością wtarłam w cerę. Szybko się one również wchłonęły. Efekt był bardzo zadowalający: skóra była promienista i pełna blasku. W dotyku była ona przyjemna i miękka. Widać było także, że zyskała sporą dawkę odżywienia. Początek okazał się być wyjątkowo udany!

Ageless Boost


Następnie sięgnęłam po fioletową maseczkę, która zagwarantować miała gładką, młodziej wyglądającą skórę. Produkt ten zawiera składnik o nazwie adenozyna, który spotkać można zwłaszcza w droższych kosmetykach o działaniu przeciwzmarszczkowym. Ta wersja miała również bardzo kwiatowy, a jednocześnie orzeźwiający zapach. Wraz z nałożeniem maski od razu czuć było przeszywający chłód, który w połączeniu z ciepłą skórą twarzy w upalny dzień, spowodował wręcz mały szok termiczny. Po ściągnięciu żelowej płachty z twarzy ponownie zostało mi na niej niewiele esencji. Efekt w tym przypadku był jednak nieco gorszy od wcześniejszej maski (być może po prostu nie była ona dostosowana do moich potrzeb). Cera była miękka w dotyku i wyglądała przyzwoicie, lecz nie zauważyłam w tym przypadku żadnych rewelacji.

Pure Boost


Zdecydowanie najlepiej wspominam maskę oczyszczającą w zielonym opakowaniu, która stworzona została w 100% z serum detoksykującego. Sam zapach maski był nieco roślinny, lecz bardzo delikatny. W składzie znajduje się z kolei ekstrakt z alg. Maski użyłam dokładnie w momencie, gdy moja skóra wolała o pomoc i nastąpił na niej ogromny wysyp niedoskonałości. Po nałożeniu płachty czułam lekkie szczypanie w miejscach, gdzie miałam na twarzy wypryski. Maskę przetrzymałam nawet dłużej niż powinnam, bo 30 minut, ale po tym czasie przeżyłam bardzo pozytywny szok. Widziałam ogromną poprawę wyglądu niedoskonałości, które naturalnie nie zniknęły, lecz zdecydowanie zmniejszyły swe rozmiary i widoczność. Stały się mniejsze i mniej bolesne. Podobał mi się również matowy efekt, jaki maska wywołała na skórze. Ważne było dla mnie także to, że nie spowodowała przesuszenia. Jak dla mnie najlepsza maska Neutrogeny!

Hydro Boost


Ostatnią z masek była intensywnie nawilżająca płachta w kolorze niebieskim. Formuła kosmetyku wzbogacona jest o kwas hialuronowy. Ponownie miałam tu do czynienia z nienachalnym, kwiatowym zapachem. Z oceną tej maski mam największe trudności, gdyż posiadając tłustą cerę, praktycznie nie zdarza mi się mieć większych problemów z przesuszeniem jej. Takie maski zazwyczaj nie wywołują u mnie zachwycających efektów, a jedynie dobre. I tak było również w tym przypadku. Faktem jest jednak, że po ściągnięciu płachty na twarzy zostało mi najwięcej esencji, a podczas jej noszenia czułam dość dotkliwe szczypanie w okolicy nosa. W efekcie końcowym nie spowodowała ona jednak żadnych podrażnień, a twarz wyglądała dobrze.


Podsumowanie

Żelowe maski od Neutrogeny uważam za świetną alternatywę dla tradycyjnych masek w płachcie. Są one zdecydowanie łatwiejsze i szybsze w nałożeniu, a przy tym można je dokładnie dopasować do kształtu różnych twarzy i mieć pewność, że się nie zsunie. Działanie również ocenić mogę jako bardzo dobre, a same produkty mogę śmiało polecić. Bez wątpienia moim ulubieńcem stała się zielona wersja o oczyszczających właściwościach, po którą chętnie sięgnę ponownie. Na drugim miejscu postawiłabym maskę różową. Dwie pozostałe nie były złe, lecz niedopasowane do potrzeb mojej skóry Nie oznacza to jednak, że nie sprawdzą się one u Was. 

Czy miałyście już kontakt z tymi maskami? Jakie były Wasze wrażenia? Czy chciałybyście je wypróbować?

czwartek, 2 sierpnia 2018

Testownia #22: No to foto, czyli o fotoksiążkach PRINTU | FOTOJOKER

Z wakacji przywozimy najczęściej masę wspomnień. Każdy chce zatrzymać je w pamięci jak najdłużej, a taki stan rzeczy umożliwiają naturalnie zdjęcia, robione podczas pobytu w miejscu naszego wypoczynku. Osobiście należę do osób dość sentymentalnych, które lubią gromadzić olbrzymie ilość pamiątek z podróży. Moje podróżnicze wspomnienia zamykam z kolei w fotoksiążkach.

Już jakiś czas temu w mojej głowie pojawił się pomysł stworzenia fotoksiążek z naszych wyjazdów. Pomyślałam, że fajnie byłoby na stronach albumu zamknąć najładniejsze i najciekawsze fotografie, ukazujące nasze podróże w ciągu każdego roku. Pierwszą taką książkę stworzyłam ze zdjęć wykonanych w roku 2017, a pochodziła ona od firmy Fotojoker. Gdy powoli zabierałam się do projektowania kolejnej pamiątki, odezwała się do mnie firma Printu z propozycją podarowania mi swojego produktu, na co też z chęcią przystałam. Z powodu olbrzymiej ilości zdjęć zdecydowałam jednak ograniczyć jej zawartość do fotografii z rejsu wycieczkowcem Costa z 2016 r.

Fotoksiążka Fotojoker




Fotoksiążka od Fotojokera to format nazwany Duża Panorama, który mierzy 21 x 28 cm. Ten rodzaj książki polecany jest przy projektowaniu albumu ze zdjęciami panoramicznymi, krajobrazowymi i grupowymi. Do fotografii z podróży wydał mi się on zatem idealny. Sam rozmiar jest w sam raz. Bardzo przyjemnie ogląda się na nim zdjęcia, które są doskonale widoczne na poszczególnych kartkach. Książka posiada twardą okładkę, ma 26 stron, a fotografie wydrukowane zostały na matowym papierze.

Na okładce (zarówno z przodu jak i z tyłu) znajduje się zdjęcie mojego autorstwa. Przód opatrzony został również tytułem Rok 2017. Po otwarciu książki znajduje się w niej jedna pusta kartka (to samo ma miejsce na końcu). Nie było to jednak moje niedopatrzenie, a wymóg producenta, by te dwie strony były puste. Przy czym muszę dodać, że nie mają one wpływu na ilość stron ze zdjęciami. Sama okładka prezentuje się bardzo porządnie i stabilnie. Po kilku miesiącach od zamówienia nie ma żadnych śladów czy zadrapań.




Zdjęcia wydrukowane w formie fotoksiążki prezentują nienaganną jakość. Powiedziałabym nawet, że ich kolory są lekko podbite na druku. Kartki są grube w dotyku (gramatura 200 g/m2).

Do projektowania fotoksiążki potrzebny jest program, który pobrać można na stronie internetowej. Jego działanie jest intuicyjne, więc nie powinien on nikomu sprawić problemu. Po jego uruchomieniu należy wybrać jedną z dwóch opcji: korzystanie z gotowego szablonu fotoksiążki lub tworzenie własnoręcznego projektu na pustych kartkach. Osobiście preferuję ten drugi rodzaj, gdyż mając w głowie jakiś plan (w moim przypadku zdjęcia ułożone chronologicznie) mogę dopasować układ zdjęć na stronie tak jak mi się podoba.


Na każdej kartce wybrać można tło, które będzie towarzyszyć zdjęciom oraz układ zdjęć w zależności od ich liczby. Ilość tych układów jest bardzo duża, więc każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Tła są zróżnicowane zwłaszcza pod kątem odcieni kolorystycznych. Do stron dodać można również elementy typu clipart, do których należą między innymi chmurki, naklejki i inne zdobienia. Osobną kategorię stanowią ramki do zdjęć. Program umożliwia również stworzenie wielu innych produktów, lecz nie korzystałam z tych opcji.

Koszt fotoksiążki: 129,99 zł. Koszt odbioru w sklepie: 5,99 zł.
Termin realizacji: 3 – 4 dni roboczych.

Fotoksiążka Printu



Fotoksiążka Printu ma również kształt prostokątny, który w przypadku albumów najlepiej mi się ogląda. Jej wymiary to 25 x 20 cm (w ofercie są jeszcze dwa inne rozmiary, lecz w formie kwadratowej). Naturalnie wybór padł także na twardą okładkę, do której nie mam żadnych zarzutów. Jakościowo wygląda ona bardzo dobrze i wręcz zachęca do zaglądnięcia do środka. Za absolutny plus uważam szablon okładkowy, który wykorzystałam. Każdy, komu pokazywałam produkt Printu, od razu ją komplementował.

Ta fotoksiążka liczy 20 stron, a zdjęcia dla kontrastu wydrukowane zostały na papierze błyszczącym, którego gramatura to 200 g/m2. Mogąc jednak porównać kartki obu fotoksiążek, są one absolutnie różne. W produkcie Printu wydają się one być bardziej miękkie i delikatne w dotyku. Wewnętrzna część okładki jest w kolorze czarnym. Zdjęcia w druku doskonale odwzorowują pierwowzór.




W przeciwieństwie do powyżej opisywanej fotoksiążki, tę zaprojektować należy bezpośrednio na stronie internetowej. Nie jest wymagane w tym przypadku ściąganie dodatkowego programu, a jedynie założenie konta. To na nim zapisują się postępy w tworzeniu naszego małego dzieła. Muszę jednak przyznać, że ogarnięcie systemu i zasad projektowania zajęło mi dłuższą chwilkę. Gdy jednak odnalazłam się już na stronie, fotoksiążka powstała bardzo szybko.

Standardowo do każdej strony wybiera się odpowiedni szablon, który dopasować można do liczby zdjęć. Przy tworzeniu tego albumu chciałam, by strony były dodatkowo opatrzone napisami. Efekt ostatecznie jak najbardziej mi się podoba. Podczas przygotowywania fotoksiążki miałam jednak małe „ale”: ilość układów obejmujących zarówno zdjęcia, jak i tekst była dość ograniczona, przez co ostatecznie bazować musiałam jedynie na kilku układach, powtarzających się w książce.




Na uwagę zasługują tła i motywy, którymi upiększyć można fotoksiążkę. Jestem minimalistką, więc zazwyczaj decyduję się na proste wzory, a najlepiej gdy jest to naturalna biel. W tym przypadku jednak musiałam nagiąć moje zasady, bo jeden ze wzorów bardzo mi się spodobał i postanowiłam użyć go na wszystkich stronach albumu, co wygląda szczególnie dobrze w miejscach, gdzie używałam układów z umieszczeniem napisu. Tła zostały podzielone na kategorie, co ułatwia ich przeszukiwanie, a ich ilość jest naprawdę ogromna.




Koszt fotoksiążki: 109 zł. Koszt doręczenia paczki przez kuriera: 16 zł.
Termin realizacji: do 7 dni.

Podsumowanie

Z obu fotoksiążek jestem bardzo zadowolona. Doskonale spełniły one wszystkie moje oczekiwania. Różnice pomiędzy nimi są w zasadzie minimalne. W oczy rzuca się naturalnie różnica w wymiarach obu produktów. Wyczuwalnie inny jest również papier: w przypadku Printu miękki i delikatny, u Fotojokera sztywny i twardszy. Fotoksiążka Printu jest nieco tańsza, ale zawiera za to o 6 stron mniej. Biorąc pod uwagę sam proces projektowania: Fotojoker ma większy przekrój oferowanych produktów, jak i układów stron, które można zastosować. Printu bije go z kolei na głowę pod względem rodzajów tła. Do jakości nie mogę się przyczepić. Oba produkty dotarły do mnie w nienagannym stanie. Nie ma w nich żadnych błędów czy niedociągnięć. Dumnie prezentują się na mojej półce z albumami i cieszą moje oko.

Fotoksiążki to świetna pamiątka dla nas samych, a także upominek dla najbliższych. Rodzice, dziadkowie czy rodzeństwo z pewnością ucieszą się ze wspólnych zdjęć zamkniętych w tak pięknej oprawie. Jest to dobry prezent dla przyjaciółki czy męża i idealnie pasuje do każdej okazji. Po zamówieniu produktów obu firm mogę śmiało je polecić. Sama również z chęcią ponownie skorzystam z ich usług.

A czy Wy chętniej decydujecie się na zakup fotoksiążki czy pozostajecie wierne tradycyjnym albumom? A może swoje wspomnienia przechowujecie tylko w wersji elektronicznej?

piątek, 15 czerwca 2018

Testownia #21: Biotherm Skin Oxygen

W okolicy Świąt Bożego Narodzenia otrzymałam pokaźną paczkę od marki Biotherm. W jej skład wchodziły trzy pełnowymiarowe produkty, które z ogromną chęcią zaczęłam testować. Musicie wiedzieć, że wcześniej nie miałam żadnego kontaktu z kosmetykami tej marki. Moje testowanie trwało kilka miesięcy. Nie chciałam przyspieszać pojawienia się recenzji, lecz dać sobie czas na wyrobienie zdania na temat tych produktów. Po systematycznym stosowaniu kosmetyków Biotherm, które nakładałam na twarz codziennie od prawie 5 miesięcy, mogę w końcu powiedzieć Wam o nich coś więcej.

Zapraszam na moją recenzję kosmetyków Biotherm!

O marce

Biotherm to francuska marka kosmetyczna należąca do koncernu L'oreal. Jej produkty określane są mianem luksusowych kosmetyków pielęgnacyjnych. Ich bazą jest głównie woda termalna. Marka działa na rynku kosmetycznym od 1952 roku.





Moja paczka

W mojej paczce znalazły się trzy produkty z serii Skin Oxygen. Owa seria zawiera paletę kosmetyków, które mają za zadanie walczyć z niedoskonałościami powstałymi w wyniku negatywnych czynników środowiska zewnętrznego oraz chronić cerę przed zanieczyszczeniami itp. Charakterystycznym składnikiem dla produktów tej serii jest ekstrakt z alg chlorelli, które znane są ze swoich detoksykujących właściwości.

Oxygenating Lotion



Pierwszym produktem, którego zaczęłam używać, był lotion do twarzy. W 200-mililitrowej butelce o prostym kształcie znajduje się kosmetyk o płynnej, wręcz wodnistej konsystencji. Produkt wydobywa się przy pomocy pompki, która nie aplikuje nadmiernej ilości płynu (zazwyczaj wystarczają mi 2 – 3 pompki na pokrycie całej twarzy). Jest to zatem produkt bardzo wydajny. Kosmetyk ten ma sprawić, by cera była nieskazitelna. Ma on zapewnić skórze możliwość lepszego oddychania i powodować jej blask. Z całą pewnością muszę przyznać, że lotion dobrze wpływa na oczyszczenie skóry twarzy. Produktu nie używam jedynie podczas porannej i wieczornej pielęgnacji, ale również w ciągu dnia, gdy chcę poczuć odrobinę odświeżenia. Często zdarza się tak, że na płatku kosmetycznym znajduje wtedy zanieczyszczenia, które osadziły się na twarzy, np. podczas jazdy samochodem.


Podczas używania kosmetyku czuć odświeżenie i odprężenie. Sam produkt ma lekki, nienachalny zapach, aczkolwiek jest on specyficznie roślinny i trzeba się do niego przyzwyczaić. Ze względu na swoją lekką konsystencję jest dobrze przyswajalny przez skórę i nie zapycha jej. W pierwszych tygodniach aplikacji zauważyłam zwężenie porów, które stały się mniej widoczne. Nie zniknęły całkowicie, ale w moim przypadku byłoby to niemożliwe do osiągnięcia, bo mam z tym duży problem. Lotion można używać na dwa sposoby: wylewając na wacik kosmetyczny i przecierając twarz lub wklepując go opuszkami palców. Obie metody stosuję zamiennie. Kosmetyk przeznaczony jest do każdego rodzaju skóry.


Strengthening Concentrate

Drugim produktem, który chciałabym opisać, jest serum oksydacyjne w formie koncentratu o pojemności 30 ml. Również w tym przypadku nie należy sugerować się pojemnością, bo kosmetyk ten także starczy na wiele miesięcy używania. Jak widać, ten produkt ma bardzo podobną pompkę jak lotion, która również działa bez zarzutu. W składzie kosmetyku znajdziemy substancje, które odpowiedzialne są za regenerację skóry. Tym samym to serum nie tylko chroni skórę przed czynnikami zewnętrznymi, ale też ją wzmacnia i odbudowuje nawet jej głębsze warstwy.


Faktyczne muszę przyznać, że przy regularnym stosowaniu tego koncentratu zauważyłam, że o wiele szybciej goją się u mnie świeże zmiany potrądzikowe czy zaczerwienienia po krostkach. Skóra wydaje się być pod jego wpływem uspokojona i ukojona. Cera wygląda również świeżo i promieniście. Samą konsystencję produktu porównałabym do bardzo lekkiego mleczka, które szybko się wchłania i jest dobrze przyswajane przez skórę. Jego zapach jest tak delikatny, że ledwo wyczuwalny. Koncentrat powinno używać się rano i wieczorem po użyciu lotionu, do czego i ja się stosuję.





Cooling Gel

Ostatnim kosmetykiem tej marki, który pojawił się w przesyłce, jest żel chłodzący. Produkt ten znajduje się w ciężkim słoiczku, wykonanym z dobrej jakości tworzywa o pojemności 50 ml. Po otwarciu żel zabezpieczony był dodatkowo ochronnym wieczkiem. Antyoksydacyjny żel ma zapewniać 12- godzinne nawilżenie skóry. Jego konsystencja jest bardzo lekka, pozbawiona olejków. Daje twarzy duże uczucie świeżości i lekki chłód, co przy obecnych temperaturach jest bardzo mile widziane. 



Produkt ten przeznaczony jest głównie do skóry normalnej i tłustej. Wchłania się natychmiastowo i w znacznym stopniu redukuje wydzielanie sebum. Nakładając go na twarz, faktycznie mam uczucie wypielęgnowanej, czystej skóry. Dzięki żelowej konsystencji jest łatwo przyswajalny, nie zapycha ani nie przesusza.

























Podsumowanie

Po kilku miesiącach systematycznego używania produktów Biotherm mam o nich bardzo pozytywne zdanie. Zauważyłam wiele korzyści, które płynęły z ich stosowania. Podoba mi się przede wszystkim lekkość kosmetyków, która świetnie sprawdza się w ciągu dnia, a podczas letnich temperatur dodatkowo doceniłam ich działanie. Kosmetyki z serii Skin Oxygen szybko się wchłaniają i dobrze chronią skórę. Jako osoba posiadająca tłustą i problematyczną cerę mam pewne oczekiwania wobec kosmetyków pielęgnacyjnych. Część z nich tj. zwężenie widoczności porów czy redukcja sebum i zmatowienie skóry uzyskałam właśnie z pomocą tej serii. Po kilku tygodniach stosowania nastał dla mojej twarzy najlepszy jak do tej pory okres, bez nadmiernych wyprysków i niedoskonałości, co z pewnością miało związek z kompleksową ochroną przed zanieczyszczeniami. Kosmetyki z pewnością zużyję do końca, a pierwszy kontakt z marką Biotherm nie będzie ostatnim.

Czy używałyście kosmetyków tej serii? A może sprawdziły się u Was inne produkty marki Biotherm?

niedziela, 27 maja 2018

Testownia #20 - Dodatki do kąpieli Lush

W grudniu w ramach prezentu świątecznego podarowałam sobie dwa zestawy z kulami marki Lush. W styczniu z kolei otwierałam je wraz z Wami w jednym z postów (do wglądu TUTAJ). Po upływie kilku miesięcy jestem w stanie wypowiedzieć się na ich temat i stworzyć recenzję zakupionych produktów. Odnoszę wrażenie, że marka Lush wybiła się na rynku kosmetycznym właśnie za sprawą dodatków do kąpieli. Czy zatem warto jest zapłacić za nie tak wysoką cenę?

Test kuli i dodatków do kąpieli Lush




O marce

Lush to brytyjska marka kosmetyczna specjalizująca się w wytwarzaniu wegańskich i wegetariańskich produktów. Główna siedziba firmy znajduje się w miejscowości Poole, a ilość punktów sprzedaży na całym świecie dochodzi do 1000. Mało kto wie, że marka Lush nie powstałaby, gdyby nie … The Body Shop! Założyciele sieci sklepów Lush rozpoczynali bowiem jako niszowa firma, która dostarczała recepty produktów marce TBS. W miarę rozwoju drugiej z firm wykupiła ona licencje na produkty wytworzone przez pierwowzór Lusha za zawrotną sumę 6 mln funtów. Po zgromadzeniu takiego kapitału właściciele Lusha stworzyli kosmetyczną firmę wysyłkową, a w roku 1995 utworzono pierwszy stacjonarny sklep. Lush reklamuje swoje produkty sloganem: Fresh handmade cosmetics (świeże, wytwarzane ręcznie kosmetyki).



O produktach

Oferta Lush pod kątem sprzedawanych produktów jest ogromna. Nie byłabym nawet w stanie zwięźle opisać, co właściwie kupić można w ich sklepach i na stronach internetowych. Skupię się zatem na produktach, które weszły w moje posiadanie i których miałam szansę wypróbować. W moich testach udział wzięły dwa zestawy upominkowe o nazwach: Happiness oraz Snap! Dzięki nim miałam możliwość wypróbowania kul do kąpieli oraz galaretki do mycia ciała.



Opakowanie

Raczej nie znam kobiety, która nie kojarzyłaby charakterystycznych opakowań marki Lush. Kule zazwyczaj pakowane są w czarne, papierowe torebeczki z wizerunkiem wałczących ze sobą królików. Po włożeniu kuli do takiego opakowania zostaje ona zaklejona naklejką, na której widnieje jej nazwa, data ważności, cena i krótka instrukcja obsługi. W przypadku zestawów prezentowych produkty znajdują się w kartonowym pudełku wypełnionym zabezpieczającymi piankami. Owinięte są one papierem prezentowym i czasem sznurkami, wstążkami itp. Warto zaznaczyć, że wspomniane opakowania nadają się w 100% do recyklingu.

Kula do kąpieli Brightside



Brightside to kula o charakterystycznym zabarwieniu. Na jej powierzchni wyróżnić możemy czerwono-pomarańczowo-żółte kręgi. Kolory te przechodzą jeden w drugi, przez co wizualnie jest to produkt, który przyciąga uwagę. Spoglądając w jego stronę, nie sposób nie pomyśleć o lecie. Standardowy rozmiar tej kuli to 180 g. W zestawie prezentowym jest ona nieco większa, waży bowiem 200 g. Już przy otwarciu pudełka czuć na pierwszym planie intensywny zapach cytrusów: w składzie widnieje mandarynka, bergamotka i tangerynka. 



Brightside to zdecydowanie kula dla wielbicieli dużej ilości piany. Do kąpieli użyłam połowę tego dodatku i to wystarczyło bym mogła cieszyć się olbrzymią i sprężystą pianą, która długo utrzymała się na powierzchni. Dodatkowo woda została zabarwiona na pomarańczowo. Mandarynkowy zapach przy kontakcie z wodą nieco zelżał i nie był przytłaczający, a przyjemnie kojący i delikatny. Kąpiel z użyciem tej kuli była wyjątkowo odprężająca, a po opuszczeniu wanny zauważyłam lekkie nawilżenie skóry. Spośród wszystkich produktów, których używałam kula Brightside stała się moim ulubieńcem i z pewnością mogę ją polecić każdemu.




Skład: Sodium Bicarbonate, Potassium Bitartrate (Weinstein), Sodium Laureth Sulfate, Lauryl Betaine, Citrus Reticulata Peel Oil (Mandarinenöl), Citrus Reticulata Peel Oil (Tangerinenöl), Citrus Aurantium Bergamia Fruit Oil (Bergamotteöl), Limonene, Linalool, Parfüm, Gardenia Jasminoides Fruit Extract (Gardenienextrakt), Cl 14700,Cl 15510.



Kula do kąpieli Rocket Science


Jak nietrudno się domyśleć, kula o tej nazwie ma kształt i wygląd rakiety. Jest ona niebieska, a jej ogon lśni na żółto. Na całej powierzchni dostrzec można błyszczące drobinki. Rakietowa kula nie należy do największych: jej waga to zaledwie 100 g, toteż do mojej wanny powędrowała ona w całości. Jest to kolejny produkt, który reprezentuje cytrusową gamę zapachów wśród kosmetyków marki Lush. Aromat kuli to połączenie bergamotki i cytryny. Obserwacja rozpuszczania się produktu w wodzie to prawdziwa uczta dla oczu. Jako pierwsze odpadają kolorowe gwiazdki z ogona rakiety, rozpraszając się po wannie. 


Główna część rakiety musuje i rozprasza barwę niebieską i białą, ogon z kolei dodaje do tej gamy żółć, przez co w ostatecznym wyniku woda staje się intensywnie zielona. Jak możecie ocenić na zdjęciach cały proces rozpuszczania wygląda momentami jak abstrakcyjne dzieło sztuki. Co takiego daje nam ta kula? Poza walorami wzrokowymi niewiele. Zapach staje się bardzo znikomy, a ilość piany jest bardzo mała. Stanowi jedynie cienką warstwę ponad wodą, co także zauważyć możecie na zdjęciach. Po kąpieli wyczuć można delikatne nawilżenie i zmiękczenie skóry, ale w porównaniu z kulą Brightside jest ono słabe. Polecić mogłabym ją głównie estetom, dla których efekty wizualne są ważniejsze niż inne doznania.



Skład: Sodium Bicarbonate, Citric Acid, Citrus Limon Peel Oil (sizilianisches Zitronenöl), Citrus Aurantium Bergamia Fruit Oil (Bergamotteöl), Potassium Bitartrate (Weinstein), Aqua (Wasser), Titanium Dioxide, Zea Mays Starch (Maisstärke), Glycerin, Dipropylene Glycol, Sodium Laureth Sulfate, Propylene Glycol, Lauryl Betaine, Synthetic Fluorphlogite, Maltodextrin, Hydroxypropyl Methylcellulose, Sodium Carboxymethyl Cellulose, Parfüm, Limonene, Tin Oxide, Cl 42090, Cl 15850:1, Cl 45410:1, Cl 47005, Cl 19140, Cl 45410, CI 77019, Cl 77492, Cl 16255.



Kula do kąpieli Christmas Cracker



Christmas Cracker to prawdziwa niespodzianka świąteczna, choć jej zapach do świątecznych nie należy. Ten kąpielowy dodatek wyglądem wzorowany jest na amerykańskich cukierkach z niespodzianką w środku, które dawane są na Święta Bożego Narodzenia. Jest to produkt dostępny sezonowo. Na zewnątrz widzimy żółty cukierek z intensywnie różowymi końcówkami. Jednorazowo do wanny wrzucałam połówkę kosmetyku, która wystarczy, by nieść za sobą przyjemne doznania. 


Cytrusowy zapach wyczuwalny jest nie tylko po otwarciu opakowania z kulą, lecz także w trakcie kąpieli. Najlepszym sposobem na użycie tego produktu jest rozkruszenie go palcami pod bieżącą wodą. W innym przypadku – rzucona na wodę - rozpuszcza się nieznacznie i powoli. Podczas rozpuszczania ze środka wydobywają się złoto-różowe drobinki. Woda zostaje zabarwiona na pomarańczowo, a na jej powierzchni tworzy się piana w całkiem zadowalającej ilości. Długo się także utrzymuje. Kula pozostawia lekko oleisty film na skórze.



Skład: Sodium Bicarbonate, Cream of Tartar, Sodium Laureth Sulfate, Popping Candy, Lauryl Betaine, Cornflour, Fair Trade Organic Cocoa Butter, Lemon Myrtle Oil, Lime Oil, Neroli Oil, *Citral, *Limonene, *Linalool, Perfume, Colour 47005, Colour 14700, Colour 17200, Colour 45410, Colour 15985:1, Colour 19140:1.

Olejek do kąpieli Melting Marshmallow

Produktem, którego co prawda nie znalazłam w zestawach prezentowych, lecz otrzymałam w tym samym czasie był piankowy olejek do kąpieli. Czy miał on w sobie coś piankowego? Raczej niekoniecznie, więc nie wiem skąd wzięła się ta nazwa. Olejek ten kupić można w formie małej, spłaszczonej kulki, która z jednej strony jest złocistożółta, a z drugiej różowa. Po dłuższej chwili spędzonej w wodzie ze złotej części zaczęły odchodzić drobinki w kierunku wody, co wyglądało niczym rozproszone promienie słoneczne. Proces ten trwał do momentu zniknięcia olejku i poza zabarwieniem wody nie było widać jego obecności. Czuć było jednak w wodzie mocno naolejowaną substancję, która pozostawała na ciele. Jeśli ktoś lubi wcierać w skórę olejki, to mogę polecić. Ja raczej nie widzę potrzeby ponownego użycia.



Skład: Sodium Bicarbonate, Theobroma Cacao Seed Butter (Bio Fair Trade Kakaobutter), Butyrospermum Parkii (Bio Sheabutter), Laureth 4, PEG-6 Caprylic / Capric Glycerides & PEG-60 Almond Glycerides, Citric Acid, Parfüm, Ethylene Brassylate (synthetischer Moschus), Alpha-Isomethyl Ionone, Cocos Nucifera Oil (Extra Vergine Kokosöl), Prunus Amygdalus Dulcis Oil (Mandelöl), Matricaria Chamomilla Flower Extract (Kamillenpulver), Althaea Officinalis Extract (Pulver des Echten Eibisch), Calendula Officinalis Flower (Ringelblumenpulver), Limonene, gelber Schimmer, pinker Glitzer, Cl 14700, Cl 45410, Cl 17200, Cl 19140:1.

Galaretka do mycia Whoosh


Ostatnim przetestowanym produktem marki Lush była galaretka do mycia ciała o nazwie Whoosh. Już od początku ten kosmetyk wydał mi się ciekawy, a i po wypróbowaniu mój apetyt na niego nie zmalał. W kubeczku znalazło się 100 g galaretki o świeżym zapachu i intensywnie morskim kolorze. Produkt ten używałam wielokrotnie i mogę śmiało stwierdzić, że jest on bardzo wydajny. Nadal jeszcze pozostało mi go całkiem sporo, mimo że sięgam w jego kierunku systematycznie od 4 miesięcy. 


Używałam go również w różnych kombinacjach: przesuwając galaretką po ciele, bądź nacierając nią gąbkę. Aplikowałam go również na kilka sposobów: w temperaturze pokojowej, po kilku godzinnym przetrzymywaniu w lodówce oraz zamrożoną. Za każdym razem efekt był bardzo zadowalający. Galaretka przyjemnie myła ciało, powodując lekkie pienienie. W łazience unosił się cytrusowy zapach, a ciało pod jej wpływem (zwłaszcza w stanie wprost z lodówki) stawało się odprężone. Jestem jak najbardziej na tak!


Skład: Glycerin, Water (and) Mel Extract (Honigwasser), Sodium Laureth Sulfate, Propylene Glycol, Chondrus Crispus Extract (Irisch Moos Extrakt), Parfüm, Citrus Limon Juice (frischer Zitronensaft), Citrus Paradisi Juice (frischer Grapefruitsaft), Citrus Aurantifolia Juice (frischer Limettensaft), Citrus Paradisi Peel Oil (Grapefruitöl), Rosmarinus Officinalis Leaf Oil (Rosmarinöl), Pelargonium Graveolens Flower Oil (Geranienöl), Styrax Benzoin Resin Extract (Benzoetinktur), Citral, Geraniol, Citronellol, Limonene, Linalool, Cl 42090.

Podsumowując moje doświadczenia z marką Lush, mogę powiedzieć, że ma ona w ofercie wiele wszechstronnych produktów i każdy jest w stanie znaleźć w tym sklepie coś dla siebie. Jako wielbicielka świeżych i cytrusowych zapachów z pewnością będę sięgać po właśnie takie warianty. Nie wykluczam jednak, że pojawią się eksperymenty. Z przetestowanych dodatków do kąpieli najbardziej spodobała mi się kula Brightside, którą polecić mogę każdemu. Na drugim miejscu ustawiłabym Christmas Cracker, który również pozytywnie mnie zaskoczył. Ze względu na efekty wizualne Rocket Science pojawia się na liście tuż za nimi. Najmniej skłonna byłabym kupić olejek do kąpieli, lecz mają na to wpływ tylko moje osobiste preferencje. W moim zestawieniu podsumowującym nie umieściłam galaretki jako produkt zupełnie inny od pozostałych. Powiem jednak, że jak najbardziej zaspokoił on moją ciekawość i oczekiwania, toteż z chęcią zakupię jeszcze galaretki do mycia ciała marki Lush.

Czy mieliście kontakt z kosmetykami Lush? Które dodatki do kąpieli lubicie najbardziej?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...