środa, 31 października 2018

Instagramowy Mix Zdjęć - Październik 2018

Witajcie kochani!

Moja przerwa w blogowaniu potrwała nieco dłużej niż planowałam, ale w moim życiu nastąpiły takie wariacje, że miałam nieco zaprzątnięty umysł. Być może kiedyś opowiem Wam o tym, co przeżyłam, a dziś pora na podsumowanie minionego już miesiąca. Jak szybko zaczęła się piękna, złota jesień, tak szybko się ona skończyła. Od weekendu w mojej okolicy ciągle pada, a zaledwie 400 metrów wyżej leży już spora warstwa śniegu. Zacznijmy jednak od początku. Pierwszy tydzień października spędziłam bowiem w moim rodzinnym mieście. Nie ukrywam, że nie był to urlop marzeń, a jedynie chęć załatwienia naglących spraw, a przy okazji nie miałam przy sobie męża, z którym od czasu wspólnego zamieszkania nie rozstawaliśmy się na dłużej niż dwa dni. Przed wyjazdem słyszałam od wielu znajomych, że „To super! Przynajmniej odpoczniesz!” itp. Ostatecznie zaczęłam im po prostu współczuć, że żyją w związkach, w których muszą od siebie odpoczywać. Dla nas ten tydzień był męką.

Po powrocie czekało na mnie dużo pracy i z trudem znajdowałam czas na moje ukochane pichcenie. Podjęłam również ważną decyzję i pozbyłam się mebla z kuchni, a w zamian niego kupiłam witrynę długości całej ściany. Jak kobiecie brakuje miejsca na kuchenne gadżety, to zawsze znajdzie wyjście z sytuacji! Niestety z powodu problemów z dostarczeniem tego wielkoluda mogę się nim cieszyć dopiero w przyszłym tygodniu, a więc od dobrych dwóch tygodni żyję w kuchni na kartonach, co nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń, lecz muszę przyznać, jest ciekawie.

W październiku udałam się również na After Work Party. Była to pierwsza wspólna impreza z moimi dziewczynami z pracy i bawiłam się na niej wyśmienicie. Prywatnie poczułam już Święta i sprawiłam sobie kalendarz adwentowy, a wraz z mężem spełniliśmy dziecięce marzenia i wybraliśmy się do fabryki czekolady.

Blog przekroczył w październiku łączną sumę 310 tys. wyświetleń, lecz w dalszym ciągu czekam na szczęśliwca, który zdobędzie się na pozostanie 300 obserwatorem. Na moim koncie Google+ pojawiło się z kolei 10 nowych czytelników. Bezapelacyjnym zwycięzcą w kwestii największej ilości wyświetleń w tym miesiącu jest wpis o Jaskiniach świętego Beatusa (LINK), który przekroczył już 1500 kliknięć.


Październik rozpoczęłam od urlopu i samotnego wyjazdu do mojego rodzinnego miasta, gdzie spędziłam tydzień i zdążyłam zatęsknić za mężem.


Mimo że w Gorzowie spędziłam wiele lat mojego dzieciństwa, to niektóre ścieżki przyszło mi poznać po raz pierwszy. Tu: spacer przez zielone zakamarki.


Pośród nowości kosmetycznych, które pojawiły się ostatnio u mnie, znalazła się marka Naturaline. Kupiłam żel pod prysznic o obłędnym zapachu mango i melona, który znajdzie się w najbliższym Projekcie Denko oraz krem pod oczy, którego jestem niezwykle ciekawa.


Będąc w Polsce, odebrałam moją fotoksiążkę z kolejną dawką zdjęć z podróży. Tym razem zebrałam fotografie z wyjazdów, które odbyliśmy w 2016 r. Na zdjęciu październikowa wycieczka do Luksemburga, którą niezwykle miło wspominamy (LINK).


Wrześniowy Projekt Denko (LINK) tworzony był na ostatnią chwilę przed wyjazdem. Znalazło się w nim kilka nowości i perełek oraz standardowe comiesięczne zużycia. Wrzesień to kolejny miesiąc w tym roku, w którym wykorzystałam aż dwa zapachy.


Można powiedzieć, że październik to dla nas co roku miesiąc wyjazdów. Od kilku lat w tym jesiennym okresie wybieramy się na jakiś większy wyjazd. W 2014 r. była to magiczna Praga, którą pokochałam od samego początku i za którą do dziś tęsknię (LINK).


Chyba pierwsze zdjęcie na Instagramie z moją siostrą. Cieszę się, że w końcu miałyśmy czas, by spędzić go głównie ze sobą. Posiadanie młodszej siostry to świetna sprawa ;)


Widokiem takiego wschodu słońca żegnała mnie Polska.


Po ponad tygodniowej przerwie mogłam nareszcie wyżyć się kulinarnie. Wolny czas wykorzystałam na przygotowanie prostego, aczkolwiek niezwykle pysznego kruchego ciasta z dżemem z czarnej porzeczki.













Rosół na zawsze pozostanie moją ulubioną zupą.


Wystrój jednego z zajazdów z wystawką sukulentów.


Mimo tego, że miałam bardzo ograniczone możliwości przywiezienia czegoś z Polski, nie mogło obejść się bez moich ulubionych przysmaków, czyli rodzynek w czekoladzie. W tym miesiącu odkryłam również pyszne, gotowe smoothie o bajecznie różowej barwie.


Najlepszy pomysł na spędzenie samotnego wieczoru w domu: zagłębienie się w powieści i „osłodzenie” sobie życia solonym popcornem. Obecnie czytam drugą część Alicji w krainie czasów Ałbeny Grabowskiej.


Wspomnienia z lipcowego ślubu i dania, które nam zaserwowano. Przepysznym dopełnieniem całości były lody lipowe, których smak pamiętam do dziś. Niebo w gębie!













After Work Party to cykliczna impreza dla pracowników, która odbywa się w moim miejscu pracy. Ja miałam w tym roku po raz pierwszy możliwość wzięcia w niej udziału i zapamiętam to wyjście jako bardzo udaną imprezę.


Przyjemne wspomnienia w domowym zaciszu: walencjańska paella.


Wypad do fabryki czekolady Frey. Z pewnością niedługo zaproszę Was do tego miejsca na blogu.




































W ramach zachęcenia do odwiedzin wpisu o Jaskiniach świętego Beatusa również na Instagramie pojawiło się zdjęcie tego wyjątkowego miejsca – LINK.


Bardzo wcześnie w moje ręce wpadł w tym roku kalendarz adwentowy. Tym razem zdecydowałam się na markę Kiehl's, z którą jeszcze nigdy nie miałam nic wspólnego. Liczę, że tym razem również znajdę kilku ulubieńców.


Z Polski przyjechały ze mną również peelingi Joanny, których nie używałam już całe wieki, a które bardzo lubię głównie ze względu na ich zapachy.


Owce w mieście? To musi być Szwajcaria. Ostatnio w mojej okolicy wręcz roi się od owiec i baranów, a wcale nie mieszkam na szwajcarskiej wsi. Swoje miejsce znalazły one między innymi obok największej w Szwajcarii Ikei, co stanowi niebywałą atrakcję.


Jesień pełną parą, więc trzeba zaopatrzyć się w dostawę gorących napojów i ciepły szlafrok.


Była to chyba najszybsza próba stworzenia bezokazyjnego tortu kokosowego, jakiej się podjęłam. Przy okazji tego wypieku wyszedł mi idealny biszkopt, a przepisem na niego z pewnością będę chciała się podzielić.

A jak minął Wasz październik? Zawitała do Was jesień czy już zima??

piątek, 26 października 2018

10 tradycyjnych szwajcarskich potraw

W ostatnim poście zapoznałam Was ze szwajcarskim systemem ubezpieczeniowym. W dalszym ciągu chciałabym pozostać w temacie życia w Szwajcarii, lecz od nieco przyjemniejszej strony. Jedzenie! Któż nie lubi dobrze zjeść? Ja uwielbiam i staram się dogłębnie poznawać nowe smaki i składniki. Tym większą radość miałam z odkrywania szwajcarskiej kuchni. Wbrew powszechnej opinii, że Szwajcaria nie ma nic swojego, udało mi się zebrać 10 potraw, które można uznać za tradycyjne. Kuchnia szwajcarska wykazuje dużo wpływów z krajów sąsiadujących, głównie Niemiec, Włoch i Francji. Celowo pominęłam w tym poście czekoladę, która jest zupełną oczywistością. Spokojnie mogę jednak powiedzieć, że przedstawione poniżej dania są znane w całej Szwajcarii.

10 tradycyjnych potraw ze Szwajcarii

Fondue – potrawa, której głównym składnikiem jest ser podgrzewany w specjalnym garnku na palniku. Mieszanka rozpuszczonego sera, białego wina i przypraw służy do zamaczania w niej kawałków pieczywa, ziemniaków lub mięsa. Do przytrzymania tych składników służy specjalny dwuzębny widelec, a garnek, w którym przygotowywany jest ser powinien być ceramiczny. Jest to praktyczna potrawa często podawana na zimowych spotkaniach towarzyskich, gdyż nie trzeba jej wcześniej przygotowywać. Istnieją też inne odmiany fondue np. winne lub czekoladowe.

























Raclette – podobnie do fondue, raclette również bazuje na rozpuszczonym serze, który przygotowuje się na specjalnym urządzeniu z małymi patelniami. Specjalny ser, który używany jest do przyrządzenia tej potrawy można kupić w sklepach bez dodatków lub w licznych wariantach smakowych. Wśród nich najbardziej popularny jest ser z pieprzem, papryką czy czosnkiem. Rozpuszczony ser trafić powinien na ugotowane ziemniaki. Potrawę tą spożywa się z ogórkami konserwowymi, cebulą w occie, peklowanymi warzywami lub owocami w musztardzie. Nierzadko dodatkiem są również kawałki mięsa, które przyrządza się na grillowym kamieniu w tym samym urządzeniu.

























Marroni (maroni) – jadalne kasztany. W okresie jesiennym pojawiają się na ulicach kramiki sprzedające maroni wprost z pieca. Spotkać można je na festynach, targach ulicznych i świątecznych czy nawet przed centrum handlowym. Maroni nie należy mylić ze zwykłymi kasztanami, które nie nadają się do jedzenia. W przeciwieństwie do nich są one większe, mają słodki i intensywny smak. Często przybierają formę zbliżoną do serca. Są łatwe do obrania, a ich wnętrzem zajadają się Szwajcarzy.





















Vermicelles – rodzaj szwajcarskiego deseru, który przygotowuje się z musu kasztanowego (do tego użyć należy wyżej opisanych maroni). Wyglądem przypomina on ugotowany i ułożony makaron spaghetti. Może być dodatkiem do potrawy lub stanowić osobne danie. Vermicelles można zatem podawać z lodami czy dekorować nim ciasto. Powszechnie znana jest także wersja z bitą śmietaną. Wielbiciele jedzą je także bez niczego lub w formie torciku na bazie tegoż puree.

















Wähe – cienki placek, który w zależności od dodatków może być słodki, słony lub pikantny. Nie tylko kawiarnie i restauracje, ale także supermarkety oferują szeroki asortyment tych wypieków. Wśród nich często znaleźć można Wähen z owocami, warzywami lub serem. Szwajcarski specjał porównać można z tartą, ponieważ również podstawą jest tu kruche ciasto. Jednak w tym przypadku jest on dodatkowo słodzony lub solony w zależności od wariantu smakowego. Powszechnymi nazwami na to danie są również Chueche, Quiche lub Flade.






















Zopf – odpowiednik drożdżowej chałki, do którego nie dodaje się cukru, przez co stanowi neutralne pieczywo. Najbardziej popularnym wariantem jest w Szwajcarii Butterzopf – wersja maślana. Według tradycji spożywa się go co niedzielę na śniadanie w towarzystwie masła, miodu lub konfitury.

Spätzli (szpecle) – rodzaj własnoręcznie wytwarzanego makaronu, który może stanowić samodzielną potrawę bądź być dodatkiem do posiłku. Przygotowuje się go z mąki i jajek. Mnie przypomina on polskie zacierki, które moja mama i babcia dodawały niegdyś do zupy.

























Rösti – cienki placek przyrządzony z posiekanych, ugotowanych lub surowych ziemniaków podgrzewanych na maśle. Idealne Rösti powinno być złotobrązowe i chrupiące. Podawać można je z kawałkami bekonu, cebulą lub (niespodzianka!) serem. To danie uważane jest przez wielu za narodową potrawę Szwajcarów.



























Birchermüesli – rodzaj muesli odkryty w Szwajcarii. To śniadaniowe danie składa się z płatków owsianych, jabłek, mleka skondensowanego i orzechów bądź migdałów. Szwajcarzy chętnie spożywają Birchermüesli z chałką maślaną i kawą z mlekiem na dobry początek dnia.

























Älplermagronen – zapiekanka składająca się z ziemniaków, makaronu, sera, śmietany i cebuli. Jest to łatwe w przygotowaniu i sycące danie, dlatego często wchodzi w skład pożywienia harcerzy i żołnierzy. Dodatkiem do tej potrawy może być mus jabłkowy.




























Naturalnie w Szwajcarii co region, to obyczaj, więc istnieje jeszcze mnóstwo potraw, które kojarzą się z konkretnym kantonem czy miastem. Jeśli zatem interesuje Was ten temat, to z chęcią sporządzę drugą część takiego wpisu.


Czy znacie te potrawy? Mieliście okazję je kosztować?

wtorek, 23 października 2018

System ubezpieczeń w Szwajcarii: Czy faktycznie jest taki straszny? | Koszty | Wskazówki

System szwajcarskich ubezpieczeń jest jedną z bardziej mistycznych i niezrozumiałych rzeczy, z jakimi trzeba zmierzyć się, żyjąc w tym kraju. Pomimo wieloletniego pobytu często spotykam ludzi, którzy niewiele wiedzą na ten temat, poza tym, że trzeba płacić. Tak naprawdę nie mają pojęcia, co obejmuje płacona przez nich kwota i czy w ogóle to wszystko ma sens. Mi również kwestia zrozumienia tego zagadnienia zajęła sporo czasu, lecz należę do osób, które szukają informacji i edukują się, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi wydanie pieniędzy.

Czy szwajcarski system ubezpieczeń ma jakiś sens?




Od momentu przyjazdu do Szwajcarii należy w ciągu trzech miesięcy wybrać ubezpieczalnię, której co miesiąc będziemy wpłacać pieniądze na konto. W tym celu warto odwiedzić porównywarki cenowe oraz odezwać się do kilku firm, które online mogą przygotować dla nas wycenę. Moja wskazówka: Z doświadczenia powiedzieć mogę, że proces zawierania umów drogą elektroniczną jest tańszy niż w przypadku bezpośrednich odwiedzin konsultanta w domu – co jest dość logiczne. Po co jednak płacić przez kolejne miesiące większą sumę tylko dlatego, że gościliśmy u siebie przez godzinę konsultanta. W przypadku ubezpieczenia się w trzecim miesiącu swojego pobytu możesz zostać zwolniony z wcześniejszych opłat lub musieć zapłacić wstecz w zależności od polityki danej firmy.

Cena naszej miesięcznej stawki ubezpieczeniowej zależy od różnych czynników: miejsca zamieszkania, wieku, płci, stanu cywilnego i ilości dzieci, a nawet ogólnego stanu zdrowia. Firmy ubezpieczeniowe przedstawić mogą kwoty zupełnie różne od siebie, nawet gdy w grę wchodzi ten sam rodzaj ubezpieczenia. Ubezpieczenie jest w Szwajcarii obowiązkowe i nielegalnym jest niezameldowanie się w żadnej firmie ubezpieczeniowej.




Bardzo ważny podczas podpisywania umowy jest wybór franszyzy (Franchise). W skrócie franszyza (nie mylić z franczyzą) to klauzula, którą stosują firmy ubezpieczeniowe, dzięki której są one w stanie przenieść część kosztów po poniesionej szkodzie na osobę ubezpieczoną. Jak wygląda to w praktyce? Przy podpisaniu umowy wybrać należy pułap franszyzy: 300, 500, 1000, 1500, 2000 lub 2500 franków. Jest to tym samym kwota, którą zobowiązujemy się zapłacić z własnej kieszeni za wszelką pomoc medyczną w ciągu roku. Jeśli zatem wybiorę franszyzę wysokości 2500 fr. mój miesięczny rachunek do ubezpieczalni będzie niższy, a ja w ciągu roku będę musiała uregulować wszystkie rachunki do kwoty 2500 fr. Analogicznie: jeśli wybiorę franszyzę 300 fr., otrzymam dużo wyższy rachunek miesięczny, lecz osobiście będę musiała pokryć zaledwie rachunki na sumę 300 fr. w ciągu 12 miesięcy. Pozostałą część zapłaci za mnie ubezpieczalnia.

Pewnie część z Was pomyśli, że wybór w tym przypadku jest oczywisty: należy wybrać jak najniższą franszyzę. Nic bardziej mylnego. Warto jest przeliczyć sobie przeciętne koszty i na trzeźwo ocenić sytuację. Naturalnie każdy konsultant i doradca będzie chciał przekonać do wyboru niskiej franszyzy, lecz nie dajmy się zwariować. Pułap wysokości 300 fr. zalecany jest osobom, których roczne koszty lekarskie przekraczają grubo ponad 2000 fr. Zazwyczaj korzystają z niego osoby starsze, które wymagają częstych interwencji lekarskich bądź trafiają systematycznie do szpitala i tylko w tym przypadku mogę one wyjść na plus. Osobom młodym, które rzadko chorują i nie lubią chodzić po lekarzach zalecałabym wybór franszyzy 2500. Nawet jeśli zdarzy się tak, że trzeba będzie odwiedzić lekarza, znajdą się na to pieniądze z tego, co zaoszczędzimy z różnicy na miesięcznym rachunku. W przypadku najniższej i najwyższej franszyzy może to być minimum 100 fr. na każdym rachunku, co daje nam w ciągu roku co najmniej 1200 fr. pozostających na naszym koncie. Za taką kwotę można się już nieźle pochorować.




Ważna informacja dla rodziców: dzieci oraz młodzież do 18 roku życia nie posiadają żadnej franszyzy. W uproszczeniu mówi się, że po osiągnięciu wybranej przez siebie magicznej liczby rachunki lekarskie opłaca ubezpieczalnia. Tak faktycznie jest, lecz jedynie w 90%. Z naszego portfela w dalszym ciągu znika jednak 10% poniesionych kosztów. W przypadku dzieci rodzice także ponoszą koszt 10% z każdego wystawionego rachunku. Taka sytuacja utrzymuje się do momentu zapłacenia przez osobę dorosłą 700 fr. ponad kwotę franszyzy, w przypadku dzieci do 350 fr. Naturalnie nadal mowa tutaj o roku kalendarzowym.

Umowy z firmami ubezpieczeniowymi podpisuje się zazwyczaj na dłuższy czas. Minimum to jeden rok. W tym czasie można podwyższyć stopień franszyzy na własne życzenie.

Wróćmy jednak do podpisania samej umowy. Nie tylko wybór franszyzy ma bowiem znaczenie. Do naszego rachunku może zostać doliczona kwota za ubezpieczenie od wypadku (niem. Unfalldeckung). Zdarzyć może się tak, że zostanie ono dodane automatycznie, jeśli nie wspomnimy o braku chęci korzystania z niego. Często ubezpieczenie od wypadków odciągane jest przez pracodawcę z pensji. Można to sprawdzić na miesięcznym rozliczeniu, które każdy pracownik powinien otrzymać (skrót: NBUV). Warto zainteresować się tą informacją, by nie płacić podwójnie za tą samą rzecz.




Kolejnym czynnikiem, który należy wybrać przy podpisaniu umowy, jest zdecydowanie się na konkretny model leczenia. Dostępne są cztery modele:

-> Standard – to standardowy model ubezpieczenia, który jest również najdroższy. Zakłada on, że pacjent w każdym momencie może udać się do każdego dowolnego lekarza lub specjalisty.

-> Hausarzt – to model, w którym wybieramy jednego lekarza rodzinnego z najbliższego otoczenia i zobowiązujemy się w każdym przypadku udać najpierw do niego, niezależnie od tego co nam dolega. Dopiero lekarz rodzinny może skierować nas na dalsze wizyty do specjalisty. Wybierając ten model, można zaoszczędzić 15 – 20% na miesięcznym rachunku.

-> HMO – w przypadku zachorowania pacjent zobowiązuje się do odwiedzenia konkretnego lekarza/przychodni. Najczęściej listę z nazwiskami otrzymuje się od ubezpieczalni. Nie jest jednak powiedziane, że lekarz musi znajdować się w naszej okolicy ani że będzie mieć wolny termin. W przypadku gdy nie można udać się do nikogo z listy, należy udać się na pogotowie, co w ostateczności jest bardziej kosztowne niż wizyta lekarska. Na tym modelu można zaoszczędzić do 25%.

-> Telemed – to rodzaj telefonicznej porady medycznej. W przypadku jakiegokolwiek zachorowania pacjent powinien najpierw zadzwonić pod wskazany numer i opisać swój problem. Doradca może udzielić wskazówek, co do dalszego działania bez interwencji lekarskiej bądź wskazać nazwisko lekarza, do którego należy się udać. Koszt rachunku w tym przypadku może zmniejszyć się od 15 – 20%.




Umowa została zatem podpisana. Musimy co miesiąc zapłacić firmie ubezpieczeniowej pewną sumę pieniędzy i przychodzi pójść nam do lekarza. Jak wygląda taka wizyta? W Szwajcarii nie obowiązuje przepis: „Wchodzisz, jesteś”. Przed każdą wizytą należy zadzwonić i umówić się na konkretny termin. Podczas pierwszej wizyty lekarze pobierają najczęściej opłatę wpisową i zakładają kartotekę. Przychodząc do lekarza rodzinnego (z obojętnie jakiej przyczyny), pobierana jest zawsze krew z palca. Następnie następuje wywiad z pacjentem, badanie, analiza wyników, wypisanie recept i ewentualne ustalenie wizyty kontrolnej. Uwaga: czasem wypisanie zaświadczenia o niezdolności do pracy jest dodatkowo płatne.

Recepta jest zawsze imienna, w formie drukowanej z pieczątką lekarza. Zaznaczone jest na niej również dawkowanie leku. Receptę po wykupieniu lekarstwa otrzymujemy z powrotem wraz z paragonem i pieczątką farmaceuty. Taki rachunek należy skopiować i przesłać do ubezpieczalni głównej i/lub dodatkowej, jeśli taką posiadamy.




Po kilku tygodniach/miesiącach od wizyty lekarskiej otrzymujemy do domu rachunek z wyceną lekarza. Często jest on związany z dodatkowym ukłuciem w sercu. Nawet najkrótsza wizyta lekarska (w moim przypadku) nie opiewała na kwotę niższą niż 250 fr. Wraz z rachunkiem otrzymujemy cały ciąg liczb i szlaczków, które informują, jak rozkłada się cena na konkretne czynności. Konsultacja lekarska (czytaj: czas pobytu w gabinecie lekarskim) jest najczęściej naliczana co 5 minut. Kopię rachunku za usługę medyczną (nawet tego zapłaconego samodzielnie, nieprzekraczającego franszyzy) należy przesłać do ubezpieczalni.

Niektóre przychodnie oferują bezpośrednie przekierowanie rachunków do ubezpieczalni. Jeśli nasz pułap roczny nie został przekroczony, rachunek zostanie nam odesłany pocztą w stanie niezmienionym lub pomniejszonym o konkretną kwotę w przypadku przekroczenia tej liczby tudzież leczenia dziecka. Istnieje także druga opcja: firma ubezpieczeniowa poprosi nas o zapłacenie całości rachunku i w późniejszym czasie dokona zwrotu na nasze konto lub potraci daną sumę z następnego rachunku miesięcznego. Jest to zależne od ubezpieczalni.

Pewnie znajdzie się wśród Was osoba, która spyta: dlaczego należy zapłacić za wizytę lekarską, skoro co miesiąc płacę ubezpieczalni określoną kwotę? Przez długi czas mnie również spędzało to sen z powiek, lecz trzeba przyjąć to po prostu do wiadomości i pogodzić się z gospodarką kraju, w którym przyszło nam żyć. Faktem jest, iż w moim przypadku firma ubezpieczeniowa „zarabia” na mnie około 3 tys. franków w ciągu roku. Jednak w tym czasie moja sąsiadka trafi do szpitala, gdzie spędzi tydzień i otrzyma rachunek na 12 tys. fr. Zakładając, że jej franszyza wynosiła również 2500 tys., do zapłaty pozostaje jeszcze 9500. Te pieniądze muszą się skądś wziąć. W ten prosty sposób funduję leczenie innych mieszkańców tego kraju i trzeba się z tym pogodzić. Analogicznie, gdy mi stanie się coś poważnego, skorzystam z tego systemu, nie musząc płacić pełnej sumy.

* Przytoczona kwota 12 tysięcy franków za tygodniowy pobyt w szpitalu nie jest wyssana z palca. Jest to autentyczna historia.



Przykładowa karta ubezpieczeniowa

Ważną informacją jest również fakt, że firma ubezpieczeniowa co roku z automatu będzie przedłużać naszą umowę, o ile jej nie wypowiemy. Na taki krok mamy czas do końca listopada każdego roku. Nie można zmienić Krankenkassy w innym miesiącu. Inną kwestią jest to, że co roku następuje podwyżka miesięcznej ceny rachunku. Zazwyczaj jest to koszt kilku lub kilkunastu franków, co jednak w skali roku daje spory wynik. Znam bardzo dużo osób, które mieszkając od lat w Szwajcarii, co roku wypowiadają umowę dotychczasowej ubezpieczalni i poszukują korzystniejszej ceny. Ja sama skorzystałam z tej opcji trzykrotnie.

Mniej więcej od października rozpoczyna się wciskanie na siłę swoich usług. To znaczy, że o każdej porze dnia można spodziewać się przypadkowych konsultantów pod drzwiami domu, którzy będą chcieli przedstawić swoją ofertę i podpisać umowę niezależnie od wszystkiego. Moja rada: Magiczne zdanie „Nic nie rozumiem” często załatwia sprawę. Ubezpieczeniowi doradcy są zazwyczaj bardzo namolni i to oni nie rozumieją słowa „nie”.

Poza podstawowym rodzajem ubezpieczenia, które (zaznaczę to jeszcze raz) jest obowiązkowe w Szwajcarii, istnieje jeszcze dobrowolne ubezpieczenie dodatkowe, które można wykupić w tej samej lub innej firmie. Jest to opłata dobrowolna, uzależniona od konkretnych opcji, które „wrzucimy do ubezpieczeniowego koszyka”. Wśród nich znaleźć można dodatkowe ubezpieczenie od pobytu w szpitalu czy sam przejazd ambulansem (w takim przypadku nie ponosimy żadnych kosztów). Do wyboru jest również ubezpieczenie od korzystania z medycyny alternatywnej, pomocy psychologa czy psychoterapeuty, pokrycia kosztów lekarstw, korzystania z masaży leczniczych i kuracji zdrowotnych. Do takiego rachunku wliczyć można także koszty poniesione z powodu noszenia okularów lub soczewek czy opłaty za wizyty stomatologiczne (leczenie zębów nie wchodzi w ubezpieczenie podstawowe – trzeba w każdym przypadku opłacać je samodzielnie). Godnym uwagi jest uwzględnienie ubezpieczenia w czasie podróży krajowych i zagranicznych.




Płacąc rachunek za ubezpieczenie, mamy do wyboru opcje płacenia co: miesiąc, kwartał, pół roku i rok. Jest to o tyle godne zainteresowania, że wybierając jednorazowe opłacenie rachunków z kilku miesięcy można nieco zaoszczędzić. Dysponując zatem odpowiednimi środkami, warto jest zastanowić się nad takim rozwiązaniem.

W tym wpisie chciałam jeszcze poruszyć temat zaoszczędzenia na ubezpieczeniu, o którym wiele osób nie wie, lecz ilość tekstu jest na tyle duża, że podzielę go na dwie części. Jeśli po przeczytaniu postu pojawiły się w Twojej głowie jakieś pytania mniej lub bardziej powiązane z tym tematem, zamieść je koniecznie w komentarzu, a z pewnością się do nich odniosę.

piątek, 19 października 2018

Szwajcaria pod ziemią: Jaskinie St. Beatus

Szwajcaria to kraj, który ma mnóstwo do zaoferowania turystom. W moich wpisach staram się systematycznie przybliżyć Wam jego piękno. Są tu nie tylko wspaniałe górskie widoki. Zachwyt wzbudzają również malownicze jeziora i rzeki z wyjątkowymi odcieniami wody. Szwajcaria to nie tylko Alpy, ale także wąwozy, lodowce i szlaki wędrowne, które dają bliski kontakt z naturą. Szwajcaria to piękne zabytkowe starówki dużych miast i małych miasteczek, zamki, ruiny i tradycje przeplatające się z ogromnymi aglomeracjami miejskimi. Wszystko to starałam się pokazać Wam do tej pory na mojej stronie. Jest jednak kategoria miejsc, których do tej pory nie odwiedziłam. Szwajcarskie podziemie. Skrycie wierzę, że seria ukazująca szwajcarskie jaskinie przypadnie Wam do gustu i zachęcam do obejrzenia pierwszego wpisu tego rodzaju na blogu!

Czy warto zwiedzić Jaskinie świętego Beatusa?


Tę wyjątkową atrakcję turystyczną odwiedziliśmy we wrześniu zeszłego roku i choć cały czas miałam w głowie chęć opisania jej na blogu zawsze stawało mi coś na przeszkodzie. Do końca października chciałabym wybrać się do kolejnych jaskiń i to spowodowało u mnie powrót do tego „podziemnego” tematu. Stwierdziłam, że jeśli nie zabiorę się za to teraz, to nie przybliżę Wam tego miejsca już nigdy. Z chęcią rozpoczęłam zatem edycję zdjęć, poddając je ostrej selekcji i zabrałam się za pisanie.



























Jaskinie świętego Beatusa należą do jednych z bardziej lubianych jednodniowych wycieczek po Szwajcarii. Położone są one niedaleko Interlaken, przy jeziorze Thun. Na jezioro rozpościera się stamtąd piękny widok. My zawędrowaliśmy w tę okolicę podczas deszczowego dnia.



























Jaskinie znajdują się na pewnej wysokości. W dole wyznaczonych jest kilka miejsc parkingowych, lecz problem z zaparkowaniem auta jest dość znaczny. By dostać się do głównej atrakcji należy przejść kawałek drogi w górę. Nosi ona nazwę Drogi św. Jakuba. Wysiłek umilają jednak piękne widoki i ścieżka poprowadzona pośród roślinności.






Drogę co jakiś czas przecinają mosty, a z jaskini spływa wodospad.



























Po pokonaniu tej trasy poszliśmy do wyjątkowego kompleksu kamienno-drewnianych budowli. Było to niczym zawitanie do małego fragmentu Hobbitowa.

Sezon trwa od połowy marca do połowy listopada
Godziny otwarcia: codziennie 9:30-17:00

We wnętrzach jaskiń panuje stała temperatura 8 – 10 stopni. Warto zaopatrzyć się w ciepłe ubranie i stabilne buty z grubą podeszwą.


























Do dziś odnaleziono 14-kilometrowy system jaskiń. Odcinek o długości 1 km jest udostępniony do zwiedzania dla turystów. Trasa jest doskonale oświetlona i zabezpieczona. Przejść można ją także z dziećmi, jednak niedozwolone jest wprowadzanie do środka wózków.





We wnętrzu można podziwiać wyjątkowe formacje skalne: nacieki, podziemne hale, wąwozy i kaniony.





Licznie występują tam także jeziorka skalne. Po ścianach również spływa woda, która formułuje niezwykłe kształty. Jak to w jaskini warto mieć ze sobą jakieś nakrycie głowy, w razie wytrafienia przez spadające z „sufitu” krople.





Ciekawe fragmenty, na które według obsługi warto zwrócić uwagę, są dodatkowo oświetlone i powodują zainteresowanie turystów.





W niektórych miejscach wielowymiarowość skalnych hal była bardzo imponująca. Wzrokiem sięgnąć można było w głąb jaskini i podziwiać ten twór natury, który tylko ona była w stanie wymyślić.




























Jaskinie świętego Beatusa zwiedzać można indywidualnie bądź w grupie. Co 45 minut rozpoczyna się wycieczka z przewodnikiem w cenie biletu. Na zwiedzanie warto zaplanować 75 minut. Groty odwiedzić można także bez nadzoru, indywidualnie. Na trasie rozmieszczono tabliczki z informacjami w języku niemieckim i angielskim, dzięki którym można dowiedzieć się więcej we własnym zakresie.




Fotografowanie i filmowanie w grotach jest dozwolone. Nie wolno jednak używać statywów ze względu na wąskie przejścia, w których momentami nie ma nawet możliwości zatrzymania się, by nie spowalniać ruchu. Miejcie również wzgląd na to, że zdjęcia zamieszczone w tym poście powstały „z ręki” przy niekorzystnym świetle.





W moim niedawnym poście na temat naszej wędrówki poprzez Tobelweg wspominałam o smoczej legendzie. Dzisiejszy bohater również skrywa swoją historię. Te jaskinie także zamieszkiwała niegdyś mistyczna kreatura zionąca ogniem. Święty Beautus zbliżył się do potwora z krzyżem w ręku i wzywał Trójcę Świętą. Przestraszony smok uciekł i z rykiem wpadł do jeziora Thun, gdzie utonął.




Święty Beatus zamienił jaskinię na pustelnię i według legendy żył tam do swej śmierci. Do czasu reformacji w grocie znajdowała się kaplica pielgrzymkowa ku czci świętego.




W cenie biletu do jaskiń odwiedzić można także muzeum. Do użytku gości jest dostępna restauracja ze szwajcarskimi przysmakami.




A czy Wy lubicie takie atrakcje?

* Ten wpis przeczytać można takie >>TUTAJ<<

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...