sobota, 31 marca 2018

Coś pysznego #43 - Bułeczki-zajączki

Na początku tygodnia obiecałam, że na blogu znajdziecie małe kuchenne inspiracje przed Świętami Wielkanocnymi. Słowa zamierzam dotrzymać, a już dziś mam dla Was pomysł na wykonanie bułeczek, które idealnie wpasują się w nadchodzącą okazję. Ich wykonanie jest banalnie proste, a z pewnością upiększą one niejeden wielkanocny stół.

Bułeczki – zajączki


Składniki:
1 szklanka mleka
0,5 szklanki wody
55 g masła
650 g mąki pszennej
15 g świeżych drożdży
2 łyżki cukru
1,5 łyżeczki soli
1 jajko

Wykonanie:

W małym garnku podgrzać mleko z wodą i masłem. Powinno być ciepłe, lecz nie wrzące.
Do szklanki odlać odrobinę mleka, wystudzić je do letniej temperatury i rozpuścić w nim drożdże.
W dużej misce wymieszać 1,5 szklanki mąki z rozpuszczonymi drożdżami, cukrem i solą.
Wlać gorące mleko i wymieszać (najlepiej mikserem z końcówką do zagniatania ciasta).
Dodać jajko i ponownie wymieszać.
Nie przerywając mieszania, dodać pozostałą część mąki partiami.
Ciasto odstawić pod przykryciem na około 1 godzinę do wyrośnięcia.



Z ciasta uformować zajączki i ułożyć na papierze do pieczenia: ciasto wielkości mandarynki to nasz tułów, stosunkowo mniejsza kulka stanowić będzie głowę i bardzo malutka – ogonek. Do tego uformować dwa podłużne, szpiczaste ruloniki jako uszy. Ciasta starczyło mi na wykonanie 10 zajączków.

Pamiętaj, że ciasto jeszcze urośnie, więc zające nie powinny być bardzo duże.

Uformowane zajączki przykryć ściereczką i odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Przed włożeniem do piekarnika posmarować zające obficie roztrzepanym jajkiem.

Piec w temperaturze 200 stopni przez 12 – 15 minut (do momentu zarumienienia).


Spokojnych Świąt Wielkanocnych!

wtorek, 27 marca 2018

Coś pysznego #42 - Ciasto marchewkowe dla wielkanocnego zająca.

Święta Wielkanocne zbliżają się wielkimi kroki. Pewnie w Waszych głowach powoli zaczynają kiełkować plany i tworzą się listy zakupów ze składnikami na świąteczne dania. Ja w tym roku Wielkanoc spędzam jedynie z moim mężem, ale nie oznacza to, że rezygnuję z przygotowania szczególnych potraw tego dnia. W ramach małej inspiracji w tym tygodniu chciałabym udostępnić Wam dwa przepisy na wypieki, które świetnie sprawdzą się na świątecznym stole. Dzisiaj będzie to ciasto marchewkowe. Na ten przepis trafiłam na stronie Przepisy Joli (LINK) i wydał mi się on bardzo ciekawy, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej nie próbowałam robić ciasta z użyciem marchewki. Możecie mi jednak wierzyć na słowo, że było przepyszne. Idealne dla tych, którzy przepadają za korzennymi i piernikowymi smakami, bo właśnie takie nuty można było w nim wyczuć.

Ciasto marchewkowe



Składniki:

250 g masła
2 szklanki mąki pszennej
0,5 szklanki mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka cynamonu
2 szklanki startej marchewki (400g)
5 jajek
1,5 szklanki cukru


Wykonanie:

Marchewkę umyć, obrać i zetrzeć na tarce na drobnych oczkach.
Masło rozpuścić i ostudzić.
Obie mąki przesiać z proszkiem do pieczenia i wymieszać z sodą i cynamonem.
Jajka utrzeć z cukrem na puszystą masę.
Nie przerywając miksowania, dodać roztopione masło i startą marchewkę.
Na koniec wsypać partiami mąkę i miksować do połączenia składników.


Ciasto przełożyć do blachy wyłożonej papierem do pieczenia lub posmarowanej masłem. Moje naczynie miało wymiary 20x30 cm.
Piec w temperaturze 180 stopni przez 45 min.
Przed podaniem posypać cukrem pudrem.


sobota, 24 marca 2018

Co (nie) warto przeczytać? #5 - Dwa do jednego.

Mamy już marzec, a to najlepszy czas, by zabrać się w końcu za przedstawienie Wam trzech książkowych pozycji, które przeczytałam w ostatnim czasie. Ilość lektur w mojej małej biblioteczce dramatycznie się ostatnio zmniejsza, a ja czekam tylko na wyjazd do Polski i odebranie kolejnej dawki nowości, które u mnie zagoszczą. Korzystając z okazji, chciałabym podesłać Wam również listę książek, z którymi chcę się już rozstać. Może ktoś poczuje się zainteresowany. Zdjęcia dołączę pod koniec tego wpisu.

A teraz zapraszam już na trzy krótkie recenzje ostatnio przeczytanych książek!

Księga stylu Coco Chanel
Autorka: Karen Karbo
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 265
Cena: 34,90 zł




































Te książkę odkryłam zupełnie przypadkowo na mojej półce, gdyż leżała ona wraz z przeczytanymi już lekturami i mało co w ogóle bym po nią nie sięgnęła. Byłaby to jednak ogromna strata, gdyż już na wstępie powiedzieć mogę, że bardzo mi się ona podobała. Czego oczekiwać od książki, w której nazwie przewija się nazwisko znanej projektantki? Czy będzie to coś w rodzaju biografii? Podtytuł książki brzmi z kolei „Jak stać się elegancką kobietą z klasą”, więc może raczej będzie to poradnik? Mniej więcej takie odczucia towarzyszyły mi, gdy wzięłam ją po raz pierwszy do ręki. Treść jednak bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. To dzieło literackie podzielone jest na 12 rozdziałów, z których każdy przedstawia jakąś część życia tudzież cechę charakteru Coco Chanel. Już na pierwszej stronie zobaczyć można wizerunek projektantki w pięknej fotografii portretowej. Każdy rozdział rozpoczyna z kolei cytat, wers, który miał paść z ust tej kobiety.

Fabuła książki została poprowadzona w lekki i przyjemny sposób, łącząc ze sobą wiele różnych stylów. Znajdziemy w niej opowieść autorki, zafascynowanej oryginalnym żakietem z kolekcji Chanel. Jak na książkę, poświęconą w pewnym sensie projektantce i modzie w tekst wplecionych zostało wiele obrazowych opisów materiałów, wykończeń kreacji i ogólnego wyglądu bohaterów opowieści. Momentami w tekście pojawiają się wskazówki, jak stać się kobietą podobną do Chanel i ta część najbardziej przypomina poradnik, lecz napisany w zupełnie inny, zwiewny i łatwy do przyswojenia sposób. Bez zbędnego nadęcia i z przymrużeniem oka. W całość wplecione zostały ciekawe momenty z życia Coco Chanel, które nie tylko dodają lekkiej pikanterii czytanej lekturze, ale także są same w sobie niezwykle ciekawe. Przyznam, że wcześniej nie interesowała mnie sama postać projektantki. Naturalnie znalazłam kilka jej osiągnięć. Wiedziałam, że to jej zawdzięcza się „małą czarną” i perfumy no 5, ale na tym moje zainteresowanie tematem się kończyło. Dzięki tej książce zaczęłam zupełnie inaczej postrzegać tę wyjątkową osobowość i poczułam się prawdziwie zafascynowana jej życiem.


Księga stylu Coco Chanel” ma najkrótsze a jednocześnie najciekawsze zakończenie, z jakim było mi dane się spotkać. Stanowi ono nie tylko podsumowanie całego tekstu, który pojawił się w książce, ale jest również zaskakujący w swej formie. Przedstawienie zasad, którymi kierowała się w życiu projektantka na podstawie 10 przykazań biblijnych było z jednej strony prostym, aczkolwiek genialnym rozwiązaniem na zakończenie historii. Cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę i polecam ją nie tylko tym, którzy kochają postać Chanel.

Jak być glam
Autorka: Fleur de Force
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 225
Cena: 34,90 zł

Tę kolorową książkę a'la poradnik otrzymałam w prezencie świątecznym i zabrałam się za jej przeczytanie, wiedząc że nie zajmie mi ona dużo czasu. Niewiele się pomyliłam, gdyż zdołałam przeczytać ją w dwa popołudnia (gdyby się tak sprężyc, to można byłoby wyrobić się w jedno). Na polskim i zagranicznym rynku jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne propozycje książek od znanych Youtuberow. To właśnie jedna z takich książek. Ja nazwałabym ją raczej „zapchajdziurą” na literackim rynku.


Ten „przewodnik po szczęściu i urodzie” napisany został przez zupełnie nieznaną mi Fleur de Force. Książka ta ma odpowiadać na pytanie „Jak być glam?”. Czy po jej przeczytaniu mogę powiedzieć, że została udzielona na nie odpowiedź? Chyba raczej nie. Tę pozycję skierowałabym do młodych czytelniczek, nastolatek, które nie mają pojęcia o podstawach pielęgnacji, makijażu, bądź po prostu dopiero odkrywają w sobie kobiecość. Starsze czytelniczki będą najzwyczajniej w świecie znudzone, gdyż na tych ponad 200 stronach znajdują się podstawy podstaw tego, co każdy w dzisiejszych czasach wie. Autorka stara się w niej wyjaśniać mity urodowe, ale zatrzymuje się przy tak banalnych jak „tłusta skóra również potrzebuje nawilżenia” czy podejmuje temat największej zagadki ludzkości pt. „Co oznacza rysunek słoiczka z liczbą miesięcy na kosmetyku?”.

Praktycznie cała książka opiera się na tym samym schemacie. Opisywane są kolejne etapy (np. tworzenia makijażu) według jakiś odgórnych zasad, po czym następuje magiczne zdanie: „Wszystko i tak zależy od Twoich upodobań” i „Rób tak jak Ci pasuje”, po czym następuje reklama produktów rozpoczynana zdaniem: „Ja używam najczęściej...”. Widząc takie zdanie nawet do 5 razy na każdej kartce odechciewa się czytania. Książka okrojona jest ładnymi zdjęciami, a moją uwagę przyciągnęły zwłaszcza rysunki, które fajnie komponują się z luźną tematyką, lecz tekst pozostawia wiele do życzenia.




































To zupełnie tak jakby upchnąć wszystkie lifestylowe tematy w jedną książkę, a jednocześnie nie wypowiedzieć się na żaden z nich. W momencie, gdy pojawiał się temat, który wydawałoby się, będzie interesujący był on jedynie szczątkowo zaznaczony i potraktowany po macoszemu. Chętnie przeczytałabym więcej o kole barw i wykorzystaniu go w makijażu i ubiorze, a w książce skończyło się na jego pokazaniu. Autorka zaczęła temat szkodliwych substancji w kosmetykach, ale umówmy się, że jedna strona to za mało na dokładne zglebienie tej listy. Poza tym w poradniku znajdują się strony poświęcone tym, co Youtuberka ma w torebce, czy jak przygotowuje się na sklepowe wyprzedaże. Fascynujące. Ta książka powinna znajdować się na dziale dla nastolatek i w ich rękach pozostać.

Prawie w domu
Autorka: Pam Jenoff
Wydawnictwo: GJ Książki
Liczba stron: 336
Cena: 31,90 zł



Prawie w domu” to jedyna powieść w tym zestawieniu, która towarzyszyła mi przez wiele wieczorów. Obszerna lektura opowiada o losach kobiety, wykonującej niebezpieczny zawód, która powraca do rodzinnych stron. Na miejscu okazuje się, że nie będzie jej dane spokojne życie, gdyż powracają do niej demony przeszłości, a śmierć jej chłopaka przed laty wydaje się nie być przypadkiem. Kobieta stara się rozwikłać tę bolesną zagadkę, przy okazji zajmując się ważną, rządową sprawą.

Ta powieść to 23 rozdziały zawikłanej historii, która dzieje się momentami trzytorowo. Z jednej strony mamy ukazane życie prywatne bohaterki i chęć rozwiązania zagadkowej śmierci ukochanego, którego straciła przed laty. Z drugiej wykonuje ona zawód oficera wywiadu, a jej obecne zadanie powiązane jest nie tylko z mafią, ale także z historycznymi wydarzeniami Europy ze środka XX wieku. W książce znajdują się również liczne przemieszczenia w czasie, w których bohaterka powraca z pomocą swojego pamiętnika do czasów studenckich.


Historia napisana jest w ciekawy sposób, a na uwagę zasługują także (a może przede wszystkim) bohaterowie, którzy stworzeni zostali w intrygujący sposób pod kątem psychologicznym. Po raz kolejny mamy tu do czynienia z powielanym ostatnio tematem mentalności małego miasteczka, gdzie wiele osób zamieszanych jest w akcje, ale nikt specjalnie się nie wychyla i dopiero przyparty do muru wyznaje, co wie. Nie chciałabym zdradzać fabuły książki, dlatego powiem tylko, że moim zdaniem to dobra lektura, którą spokojnie oceniłabym na mocną siódemkę w 10cio punktowej skali.
___________________________________________________________________

Na koniec zamieszczam obiecana listę książek, z którymi planuję się rozstać. Być może ktoś byłby zainteresowany wymianą. Już za miesiąc będę w Polsce, więc będę mogła wtedy je wysłać. 

Aleja Chanel no 5 Daniela Farnese 
Lekcja Madame Chic Jennifer L. Scott
Lekcje francuskiego Ellen Sussman 
Piąta aleja, piąta rano Sam Wasson 
Słomiana wdowa Iwona Czarkowska
Ciemniejsza strona Greya, Nowe oblicze Greya E L James 
Jutro John Marsden 
Sekrety urody Koreanek Charlotte Cho 
Cała prawda o Francuzkach Marie Morgane Le Moel 
Tajniki makijażu Red Lipstick Monster 
Księga stylu Coco Chanel Karen Karbo 
Jak być glam Fleur de force 
Prawie w domu Pam Jenoff 
Blisko, coraz bliżej Marek Mis 
Blogerchef. W sieci przepisów 



Kontakt mailowy dla zainteresowanych: dookola-swiata-w-jeden-dzien@wp.pl


czwartek, 22 marca 2018

Testownia #19 - Koreańskie maski, od których się płacze.

Już od dłuższego czasu zauważyć można istny szał na koreańską pielęgnację. Na listy bestsellerów trafiły bardzo szybko książki poruszające ten temat. Blogi rozpisywały się o 10 krokach, które wykonują Koreanki podczas swojej pielęgnacji. Chyba najbardziej docenianymi kosmetykami stały się w mig maseczki do twarzy, które zaczęły machać do nas z europejskich półek sklepowych i zachęcać do kupna poprzez radosne i urocze opakowania, często w kształcie zwierząt. Szwajcarię przez długi czas obszedł ten trend i mogłam jedynie z ukłuciem zazdrości przeglądać wpisy na ich temat, nie wypróbowując ich na własnej skórze. Dziś mam w ręku dwie maseczki i swoją opinię o nich. Jaka ona jest? Zachęcam do zapoznania się z tym wpisem, a z pewnością się dowiecie.




O produktach

Obie maski, które zakupiłam pochodzą od marki SNP (Shining Nature Purity). Przyznam, że miałam spore trudności w odnalezieniu informacji na temat samej marki. W końcu trafiłam na ich stronę internetową, ale z trudem szukać można na niej innej wersji językowej niż koreańska. Do wglądu dostępne są jednak certyfikaty i patenty, które owa firma posiada. Wedle zamieszczonych na opakowaniu informacji są to maski wyprodukowane w Korei, których dystrybucją w Europie zajmują się dwie firmy z siedzibą w Belgii i Hiszpanii.



Animal Panda Whitening Mask

Pierwsza maska w płachcie ma wizerunek pandy. Jest to maska rozjaśniająca „do ogólnej poprawy kondycji skóry” (jak informuje opakowanie). Produkt przeznaczony jest do każdego rodzaju skóry. Przede wszystkim ma ona jednak pomagać cerze poszarzałej, zmęczonej i posiadającej przebarwienia. Maska zawiera wodę kokosową, która ma działanie nawilżające, a przy tym zapobiega wysuszeniu skóry. Ekstrakt z korzenia i łodygi morwy stosowany jest do rozjaśnienia cery oraz ma zbawienny wpływ na problemy skórne i wypryski. Wyciąg z kory morwy ma z kolei zapobiegać pigmentacji powodowanej przez melaninę w organizmie. W składzie dopatrzeć można się również ekstraktu z żurawiny i niancynamidu (pochodna wit. B), które także znane są z rozjaśniających właściwości. Ten ostatni również ma działanie przeciwzapalne.




Po wyjęciu maski z opakowania od razu zwraca się uwagę na samą grubość płachty. Jest ona zdecydowanie grubsza od innych produktów tego typu, jakich miałam okazję używać. Cała seria stworzona jest z podwójnego splotu celulozowego, co jest dla niej charakterystyczne i wyróżnia na rynku kosmetycznym. Wszystko to po to, by płachta zatrzymała jak najwięcej esencji. Faktycznie ilość esencji, która znajduje się bezpośrednio na masce jak i w opakowaniu jest ogromna. Dostrzec możecie to na zdjęciu ze słoiczkiem, do którego przelałam esencję z opakowania. 

W przypadku tej maski wyczuć można bardzo specyficzny i nieco drażniący zapach. Niestety wszystkie maski tej marki są perfumowane, a mnie zdecydowanie to od nich odrzuca. Do nałożenia tego kosmetyku przykładałam się dwukrotnie. Płachty nie są zbyt dużych rozmiarów i mają małe otwory, przez co czułam, że nachodzi ona miejscami na oczy czy usta. Bardzo dużo zbędnego materiału znajdowało się na brodzie, przy czym w obu przypadkach maska nie do końca ściśle przylegała i nie trzymała się dobrze mojej twarzy.



Po pierwszym kontakcie z tą maską mój organizm zareagował tak, jak jeszcze nigdy na żaden kosmetyk. Zaczęłam płakać! Nakładając płachtę za pierwszym podejściem, ciągle czułam ten dziwny zapach, a że maska ma małe otwory, a ja wrażliwe oczy, to zaczęły mi one maksymalnie łzawic, niczym przy krojeniu cebuli. Musiałam odczekać kilka minut, by doszły one do siebie. Naturalnie domyślam się, że maska przy drugim nałożeniu nie przyniosła stuprocentowych efektów, lecz nie byłam w stanie trzymać jej na twarzy i jednocześnie płakać. Za drugim razem było już nieco lepiej. Moje oczy przyzwyczaiły się trochę do ulatniającego się zapachu i wytrzymałam w niej około 10 minut. Według wskazań producenta maski nie powinno się trzymać dłużej niż 20 minut. Podczas całego „relaksu” z tą maską na twarzy powstrzymywałam łzy i chęć ściągnięcia jej z powodu pieczenia, które pojawiło się w okolicy ust. 



Z ulgą ściągnęłam maskę i mogłam podziwiać efekty. Faktycznie lekko widoczne było rozjaśnienie twarzy i pozbycie się drobnych przebarwień, lecz daleko było jej do rewelacyjnego rezultatu. Powiedziałabym nawet, że był on słaby jak na cenę i tak ogromne zachwalanie koreańskich masek (ktoś wykonał niezły marketing?). Z czystym sercem mogłabym podać nazwy kilkunastu maseczek w cenie nie przekraczających 1 fr, które także powodują tak mało zauważalne efekty, przy czym są przyjemniejsze w użyciu.



Animal Otter Aqua Mask

Do wykonania drugiej z masek zbierałam się bardzo długo. Panda jakoś mnie zniechęciła do sięgnięcia po drugi rodzaj. No i nie chciałam znowu doprowadzać się do płaczu. W końcu z dystansem otworzyłam drugie opakowanie, w którym znalazła się płachta z wizerunkiem wydry. Jest to maseczka nawilżająca, która najlepiej sprawdzi się przy skórze suchej i odwodnionej. Również w tym przypadku mamy do czynienia ze znajdującą się wysoko w składzie wodą kokosową. Dodatkowo płachta nasączona jest takimi składnikami jak np. ekstrakt z kasztanowca, który ma działanie uszczelniające pory i dobrze sprawdza się w przypadku rozszerzonych porów czy trehalozę, która ma silne właściwości nawilżające. Jednym ze składników jest również kwas hialuronowy. Efekt, który powinno się uzyskać z pomocą tej maski to maksymalne nawilżenie skóry twarzy oraz przywrócenie jej optymalnej równowagi.




Pod wieloma względami obie maski są do siebie bardzo podobne. Również w tym przypadku płachta jest gruba i zawiera ogromną ilość esencji. Także tutaj mamy do czynienia z bardzo silnym, kwiatowym zapachem. Co prawda ten nie wywołał u mnie łzawienia, ale był zdecydowanie zbyt intensywny jak na maskę. Co do samych właściwości fizycznych to miałam identyczne odczucia jak za pierwszym razem: mały rozstaw otworów i zbyt małe przyleganie do twarzy. Tę maskę udało mi się przetrzymać przez zalecane 20 minut. Po zdjęciu okazało się, że moja twarz wchłonęła większą część esencji, a pozostałą resztkę wmasowałam.




Przyznam szczerze, że efekt pozostawiony przez nawilżającą maskę był bardzo podobny do wcześniejszego. Zauważyłam lekkie rozjaśnienie twarzy, ale nie mogę powiedzieć, by była ona jakoś nadmiernie nawilżona. Ot zwykła maseczka, która pozostawia dość nikły rezultat. 



Po zużyciu obu mask tej marki nie mam ochoty do nich powracać. Cena jednej maski wynosi w Szwajcarii 5 franków. Niestety w moim odczuciu efekty nie są warte takiej kwoty. Istnieje wiele tańszych odpowiedników, które często pozostawiają lepszy i bardziej zauważalny rezultat (a przy tym nie doprowadzają do płaczu). Za cenę jednej takiej płachty wolałabym stokrotnie kupić 5 masek Schaebens bądź Balea i byłabym na pewno bardziej zadowolona. Nie twierdzę, że same płachty nie mają w sobie czegoś uroczego, ale nie może być to główny wyznacznik wystawienia jakiemukolwiek produktowi pozytywnej oceny. Warto też wspomnieć, że poza całą gamą wyjątkowych składników, którymi reklamowane są maski tej marki, wysoko w składzie znajdują się również: gliceryna, alkohol i wspomniane wcześniej perfumy. Po użyciu dwóch produktów nie będę naturalnie skreślać wszystkich koreańskich firm, ale do uroczych mask z nadrukami będę podchodzić już nieco mniej entuzjastycznie.

A czy Wy miałyście do czynienia z maskami w formie zwierząt? A może używałyście tych konkretnych masek? Jakie są Wasze wrażenia po ich użyciu?

wtorek, 20 marca 2018

Museo Mille Miglia, Brescia

W drodze powrotnej z Werony mieliśmy wpaść jeszcze do miasta o nazwie Brescia. Nie wiedzieliśmy, ile dokładnie czasu zajmie nam nasza wyprawa i zakupy, na które jeszcze zamierzaliśmy się wybrać, a nie chcieliśmy szukać kolejnego noclegu. Wszystko to spowodowało, że zatrzymaliśmy się ostatecznie jedynie w jednym miejscu: muzeum z wyścigowymi oldtimerami.

Jeśli jesteście ciekawi, jak się ono prezentuje, zachęcam do przejścia do dalszej części wpisu.



Muzeum Oldtimerów stworzone zostało na terenie kompleksu klasztornego. Klasztor Santa Eufemia della Fonte został wybudowany w 1008 roku i oddany został w ręce benedyktynów. Obiekt poświęcony został świętej Eufemii, młodej chrześcijance, która zmarła śmiercią męczeńską w wyniku prześladowań chrześcijan w wieku zaledwie 15 lat.

Już od czasu powstania klasztor był narażony na liczne ataki armii, które chciały podbić miasto. Ostateczny upadek rozpoczął się w XIV w., a w 1438 r. nastąpił zamach stanu, który był bezpośrednią przyczyną ucieczki mnichów. Postanowili oni porzucić to miejsce i wybudować nowy obiekt – stał się nim kościół Sant Afra w Santa Eufemia.


Około 40 lat po tych wydarzeniach klasztor zamknięto. Następnie dobudowano kompleks budynków, który widoczny jest do dnia dzisiejszego. Można przypuszczać, że obiekty te miały mieć charakter gospodarczy i służyć mnichom do typowych codziennych spraw. W rzeczywistości były one przez długi czas magazynami. W czasach Napoleona przydzielono te pomieszczenia do szpitala w Brescii.

Dopiero w połowie XX w. przeniesiono pozostałości po klasztornym życiu kompleksu do gminnego muzeum miasta. W 1997 r. całość została wykupiona przez prywatnego właściciela zgrupowania Museo della Mille Miglia, który udostępnił obiekty do publicznego zwiedzania, tworząc w ich wnętrzach Muzeum Oldtimerów. 

























Godziny wstępu:

codziennie: 10:00 – 18:00

Bilety wstępu:

dorośli: 8 euro
dzieci do lat 10: gratis
młodzież (11 – 16 lat): 3 euro
seniorzy i grupy powyżej 20 osób: 6 euro

Wejście do muzeum to jednocześnie kasa, przy której zakupić można bilety wstępu oraz sklep z pamiątkami. Jest on pełen gadżetów, ubrań i modeli samochodów.




Obecny stan i wyposażenie wnętrz zawdzięczać można renowacji, która miała miejsce w 2004 roku. Poddano jej również klasztor oraz przyklasztorne budynki z zewnątrz. Musicie przyznać, że umieszczenie muzeum o tak specyficznej tematyce w historycznym miejscu jest dość oryginalnym pomysłem.

Według teraźniejszych właścicieli tego miejsca „muzeum powinno być nie tylko archiwum, ale także rekonstruować wydarzenia sportowo-kulturowe i sprytnie wplatać w nie historię całych Włoch”. Museo Mille Miglio współpracuje z licznymi kolekcjonerami oraz klasycznymi muzeami samochodowymi, toteż w jego posiadaniu znajdują się prawdziwe perły na czterech kółkach.




Włoskie muzeum kooperuje z marką Mercedes-Benz, więc między innymi znajdziemy w nim historyczne okazy z tym znanym logo. Spory zbiór dotyczy również modeli samochodów.





Całe muzeum podzielone jest na 9 odcinków wyścigu. Każdy z nich przedstawia część historii i sceny towarzyszące danemu okresowi. Wszystko to dopełnione świetnie utrzymanymi pojazdami i oryginalnym sprzętem z tamtych lat. 





Wśród eksponatów dostrzec można stare dystrybutory paliwa, które bardzo mnie zaciekawiły.









Jest to prawdziwa baza materiałów i dokumentacji dotyczących włoskich wyścigów samochodowych. Zbiór nie zawiera bowiem jedynie aut, a można zapoznać się tam z rankingami wyścigów z poprzednich lat, tabelami, czasopismami i artykułami prasowymi, którymi żyli miłośnicy wyścigów na przełomie ostatnich 100 lat. Ściany obklejone są licznymi zdjęciami.






























Każdy z pojazdów nie tylko pięknie się prezentuje, ale jest też zaopatrzony w tablicę informacyjną czy kod, który zeskanować można smartfonem.







W eksponatach uwydatniony jest każdy, najmniejszy nawet detal.




























Przyłapana ;)











W klasztornym kompleksie znajduje się nie tylko muzeum. Wynająć można tam jedną z pięciu sali konferencyjnych jak i cały dziedziniec. Właściciele dysponują także trzema salami bankietowymi urządzonych w klimacie konkretnych epok historycznych.

To miejsce to fajny pomysł na spędzenie czasu z mężczyzną, który akurat zafascynowany jest tematem motoryzacji. Z pewnością byłoby to jeszcze większe przeżycie, gdyby zwiedzający znał język włoski, bo większość napisów nie jest przetłumaczonych na inne języki, lecz sama obecność pięknych aut i możliwość przyjrzenia się ich ciekawym detalom może zachęcić do zwiedzenia tego miejsca. Nie wspominając już o innych eksponatach, których jest niezliczenie wiele. My spędziliśmy tam ciekawie czas.


Na zakończenie moich relacji z Werony i całego październikowego pobytu we Włoszech przygotowałam mapkę z miejscami, które zobaczyliśmy. Mam nadzieję, że przyda się ona, jeśli ktoś z Was zdecyduje się jechać w tym kierunku.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...