wtorek, 31 lipca 2018

Instagramowy Mix Zdjęć - lipiec 2018

Lipiec był dla mnie niezwykle intensywnym miesiącem pełnym wrażeń. Śmiało mogę powiedzieć, że od dobrych kilku lat nie przeżyłam takiej ilości atrakcji w tak krótkim czasie. Ten miesiąc rozpoczęliśmy pobytem w kantonie Wallis, gdzie urządziliśmy sobie kemping. Po powrocie zajęliśmy się drobnym upiększaniem naszych czterech kątów i wymianą kilku sprzętów przydatnych w domu. Czuliśmy dodatkową motywację ze względu na przyjazd naszego przyjaciela, który w końcu zdecydował się spędzić u nas urlop. Ostatecznie zjawił się on u nas (z przygodami) 9. lipca. Można śmiało powiedzieć, że to właśnie wtedy zaczął się u nas sezon urlopowy. Oficjalnie moje wakacje rozpoczynały się tydzień później, lecz koleżanki w pracy poszły mi na rękę i mogłam się z nimi zamienić w taki sposób, by jak więcej skorzystać ze wspólnych wyjazdów. Wraz z naszym kolegą odwiedziliśmy Bern, Basel, Interlaken. Zabraliśmy go na Rheinfall i zobaczyliśmy wąwóz w Grindelwald. Pokusił się on nawet o wędrówkę ze szczytu Rigi, czego pewnie nie zapomni przez wiele lat. Nieskromnie powiedzieć mogę, że przewodniczką okazałam się być nie najgorszą. W tym tygodniu mój mąż miał uroczystość rozdania dyplomów, w której również uczestniczyłam. Wydarzenie było pod wieloma względami niezwykłe, a zakończono je uroczystą kolacją.

Po 10 dniach jechaliśmy do Polski, a naszym pierwszym przystankiem był Wrocław. Niestety to miasto przywitało nas paskudną pogodą. O ile w Szwajcarii termometry wskazywały najwyższe temperatury, to przez cały pobyt we Wrocławiu lało i było nieprzyjemnie zimno. Biorąc pod uwagę cyrki z hotelem, zostałam niechętnie nastawiona na kolejną podróż w tym kierunku. Wcześniej niż zamierzaliśmy zjawiliśmy się w Krakowie. Postanowiliśmy jeszcze raz zwiedzić to piękne miasto, które przed laty tak bardzo nam się spodobało. Dodatkowo wybraliśmy się na zwiedzanie kopalni soli w Wieliczce, co także było świetną atrakcją. Pobyt w Krakowie kończyliśmy na polsko-meksykańskim ślubie mojej koleżanki, z którego wyniosłam niezwykle miłe wspomnienia. W czymś takim brałam udział po raz pierwszy! Na koniec urlopu zjawiliśmy się w mojej rodzinnej miejscowości. Jak zawsze mieliśmy tam kilkanaście spraw do załatwienia. W przerwach od bieganiny jeździliśmy natomiast nad jeziorko.

Ten urlop był dla mnie bardzo odprężający. W końcu miałam chwilę tylko dla siebie i mogłam tak naprawdę wypocząć. Z całego okresu urlopowego najgorzej wspominam sam powrót do domu. Okazało się, że w Niemczech, w okolicach Poczdamu, doszło do pożaru lasu, przez co zamknięto dwie autostrady. Początkowo staliśmy w gigantycznym korku, a następnie próbowaliśmy znaleźć rozwiązanie i inną drogę dojazdu, lecz nasza nawigacja nie chciała współpracować i ciągle prowadziła nas na zamknięte odcinki drogi. Starym sposobem jechaliśmy zatem na papierowej mapie w kierunku środka Niemiec, by wydostać się z zamkniętego obszaru. Przez pół dnia jeździliśmy po małych mieścinach i leśnych ścieżkach, dojeżdżając prawie do Magdeburga, nie pokonując nawet 1/4 drogi. To był jeden z cięższych powrotów do domu.

Przez cały lipiec na blogu nie działo się praktycznie nic. Zdołałam udostępnić 4 wpisy, lecz mam nadzieję, że będziecie w stanie mi to wybaczyć i z chęcią powrócicie do czytania relacji ze wszystkich moich lipcowych wycieczek. Starałam się jednak wrzucać codziennie zdjęcia na Instagrama, co udawało mi się w miarę możliwości i dostępu do internetu. Częściej też korzystałam z opcji Galerii w jednym poście. Dajcie znać, czy takie przeglądanie zdjęć Wam odpowiada.

>>INSTAGRAM-dookola_swiata<<

Nowy miesiąc powitałam w kantonie Wallis. W drodze do naszego celu zatrzymaliśmy się w miejscowości Belvédère, w której znajduje się jeden z lodowców (pol. Lodowiec Rodanu), gdzie znaleźć można wyjątkową atrakcję w postaci lodowej groty. Wejście do środka lodowca, gdy na zewnątrz panuje upał, to dziwne, a jednocześnie ciekawe doświadczenie.













Aletschgletscher to z kolei jedna z największych atrakcji, jakie spotkać można w Szwajcarii. Jest to bowiem największy lodowiec Alp, który wpisany został na listę UNESCO. Już od lat planowałam zobaczenie go na żywo, lecz udało się to dopiero teraz. Widok zapiera dech w piersi.















Ta lodowa okolica jest oddalona od naszego miejsca zamieszkania o blisko 200 km, dlatego stwierdziliśmy, że najlepiej będzie wyjechać tam na dłużej niż jeden dzień. U stóp góry, z której rozciągał się powyższy widok, zatrzymaliśmy się na placu kempingowym.













Po wielu latach poszukiwań w końcu na własne oczy udało nam się zobaczyć Edelweiss (szarotka alpejska), czyli narodowy kwiat Szwajcarii, którego mieszkańcy z dumą noszą na swoim odzieniu.


Latem czytanie nie idzie mi tak dobrze. Ciągłe wyjazdy i ogrom atrakcji spowodował, że nie miałam nawet chwili na zaglądniecie w stronę półki z książkami. W pośpiechu udało mi się jednak zakończyć Niedyskretnik – książkę, która nie spełniła moich oczekiwań. Niestety nie podszedł mi język, którym była napisała. Gorzkie rozczarowanie osłodziły mi jednak pistacjowe Oreo, które mają bardzo ciekawy smak.


W miejscowości Brig zwiedziliśmy jej największą atrakcję, a mianowicie zamek Stockalper. Ciekawy kształt wież zwraca uwagę, a obecność gór dookoła powoduje, że z tak malowniczej okolicy nie chce się wyjeżdżać.



















Dla mnie każdy sezon jest dobry na lody, ale latem zdecydowanie chętniej sięgam po owocowe sorbety. Domowe lody o smaku mango to zdecydowanie mój typ!


Kolejne odwiedziny w mieście niedźwiedzi. Bern i wyjątkowy odcień rzeki Aare zawsze robią na mnie spore wrażenie.


Obiad po szwajcarsku: grillowana pierś z kurczaka i gotowane faszerowane warzywa.


Apéro przed rozdaniem dyplomów mojego męża. Uroczystość dopracowana pod każdym względem.


Jeden ze szczytów Rigi i oryginalne przejście pod trawiastym tunelem. 


Z góry mieliśmy wyjątkowy widok na Jezioro Czterech Kantonów i Jezioro Zug oraz miejscowości w ich okolicy. 


Wypad nad Jezioro Walensee wraz ze znajomymi. Idealny sposób na spędzenie letniego popołudnia.



















Wiśnie wprost z ogródka – czy może być coś pyszniejszego? Za to właśnie lubię Szwajcarię. Możesz zajrzeć do okolicznego rolnika, zebrać własnoręcznie przepyszne owoce i jeszcze płacisz za to mniej niż w sklepie.


Jak Wrocław, to Stary Młyn. Najlepsza pierożarnia, w jakiej jadłam. Podczas naszego pobytu w tym mieście byliśmy jej stałymi klientami.



















Ile radości może nieść za sobą odnajdywanie krasnali na wrocławskich ulicach!

We Wrocławiu odwiedziliśmy Muzeum Uniwersytetu Wrocławskiego. Zabytkowe sale robią ogromne wrażenie. Polecam zajrzeć, jeśli ktoś (tak jak mój mąż) nie miał pojęcia, że takie piękności znajdują się w budynku Uniwersytetu.

Miałam przyjemność uczestniczyć w polsko-meksykańskim ślubie, który był niesamowitą uroczystością. Przepiękna ceremonia w Bazylice Mariackiej, pyszny obiad w zabytkowej Restauracji Wawrzynek, a potem zabawa przy rytmach latino.


Kurna Chata zagwarantowała nam najlepszą jajecznicę, jakiej próbowałam. W połączeniu z sałatką dała nam kopa energii na cały dzień!


Ponownie Kraków nocą i piękna starówka, po której mogłabym chodzić godzinami.


Dotarła do mnie przesyłka od Printu – fotoksiążka ze zdjęciami z naszego rejsu, który odbył się w 2016 roku.


Droga powrotna nie należała do łatwych i przyjemnych, lecz mieliśmy dobry widok na zachód słońca i ogłaszane zewsząd zaćmienie księżyca.














Woda, słońce i ten spokój, czyli kolejny wypad nad jezioro. Tym razem wynajęliśmy rowerek wodny i spędziliśmy przedpołudnie na samym środku wody.


Kawa, kawa i jeszcze raz kawa – mój ulubiony napój niezależnie od pory roku ;)




Tak oto w skrócie prezentował się mój lipiec. Było wakacyjnie, upalnie i w świetnym towarzystwie. Koniecznie dajcie znać, jak Wy spędziliście urlop i z którego z tych miejsc chcielibyście zobaczyć wpis na blogu!

środa, 11 lipca 2018

Alpejskie szczyty - Droga do Vilan #2

W poprzednim wpisie doprowadziłam Was do połowy naszej drogi. Doszliśmy bowiem do miejsca, gdzie nasza trasa przestała być oznaczona. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego postu, to odsyłam Was >>TUTAJ<<, a dziś kontynuujemy tę wyprawę.



Po chwili wahania zaczęliśmy szukać miejsca, w którym moglibyśmy wejść z powrotem na trasę. I znaleźliśmy, lecz jak się później okazało nie był to nasz szlak! Tak jak wspominałam na początku w tych górach jest kilkanaście przeróżnych tras i tylko patrząc na ten obszar z góry, na mapach wszystko wydaje się być tak przejrzyste. Stojąc na szlaku mieliśmy ogromny problem z odnalezieniem naszej lokalizacji. Na domiar złego nasza nawigacja totalnie oszalała i przestała nam pokazywać, w którym miejscu się znajdujemy.

By nie zapuszczać się nie wiadomo jak daleko w góry, których nie znamy, postanowiliśmy dotrzeć do drogi, którą widzieliśmy z miejsca naszego przystanku. Była to całkiem sporej wielkości ścieżka, prowadząca do jakiegoś domu, więc wydała się nam ona bezpiecznym rozwiązaniem. Co ważne znajdowała się ona po prawej stronie i idąc nią w dalszym ciągu poruszaliśmy się w prawo, a trasa naszego początkowego szlaku miała wieść w lewo. Będąc już w domu spędziliśmy wiele minut wpatrując się w zdjęcia, nagrania i mapki i nadal nie wiemy, gdzie znajdowała się ścieżka, którą powinniśmy przejść.





Zaraz, chwila! Jesteśmy praktycznie w połowie drogi, a ja nawet nie wyznałam co było faktycznym celem naszej wycieczki. Mieliśmy dojść do miejsca o nazwie Zuckerstock, gdzie miały być piękne kwiatowe wzgórza oraz jeziorko. Widok wręcz bajeczny (przynajmniej na zdjęciach w internecie). Zbaczając z naszego szlaku i wkraczając na inny, nie mieliśmy już szans dotarcia tam, lecz postanowiliśmy nie przejmować się tym i całą sprawę obróciliśmy w żart. Śmialiśmy się nawet, że jesteśmy podróżnikami, szukającymi nieistniejącej „cukrowej krainy”. I mimo że tym razem nie doszliśmy do celu, to nic straconego, bo najwidoczniej to znak, by powrócić jeszcze w to miejsce.



Wróćmy jednak do drogi, którą wypatrzyliśmy ze wzgórza. Patrząc w prawo, mieliśmy przed sobą dolinę, a następnie wzniesienie, pod które postanowiliśmy wejść. Naturalnie mogliśmy cofnąć się do prostej drogi, lecz kosztowałoby to nas sporo czasu, no i nie byłoby to przecież żadne wyzwanie, prawda?


No więc w drogę! Zeszliśmy ze wzgórza, na którym staliśmy (co było tak naprawdę ostatnim łatwym etapem naszej wyprawy) i weszliśmy w dolinę, która była bardzo podmokła, a czego z góry nie byliśmy w stanie dostrzec. Uważnie stawialiśmy stopy na tym nieprzyjemnym podłożu, sprawdzając dokładnie co znajduje się pod trawą. Na zdjęciu poniżej dostrzec możecie owe wzgórze, które postanowiliśmy pokonać. Po prawej stronie z pewnością dojrzycie kamienną ścieżkę. To właśnie ją wybraliśmy na dogodne wejście w górę. Być może z tej perspektywy nie wydaje się ona aż tak ciężka do przeprawy, lecz było to bardzo strome wzniesienie, a po kamieniach płynęła woda.


Ten etap trasy, którą sami sobie wyznaczyliśmy, wymagał od nas skupienia i współpracy. Jedno musiało polegać na drugim. Po wdrapaniu się na kolejne kamyki musieliśmy nawzajem podawać sobie ręce, by pomóc partnerowi, co dobrze wpłynęło na nasz „wędrowny związek” i dało poczucie, że możemy na siebie liczyć. Daliśmy radę pokonać te wzniesienie i znaleźliśmy się na prostej drodze.




Na zakręcie stał jeszcze domek. Naturalnie opatrzony szwajcarską flagą, lecz mimo to nie było widać w okolicy żywego ducha. Droga następnie szła ciągle w górę, a jej nachylenie było już odczuwalne. Z ostatnich etapów nie mam już tak wiele zdjęć, gdyż po prostu skupiałam się na pokonaniu trasy, a nie fotografii.


Na tej wysokości widzieliśmy już spore ilości śnieżnych czap. Temperatura również uległa lekkiemu obniżeniu, lecz mimo to było to niesamowite uczucie: mieć śnieg na wyciągnięcie ręki latem. 






U samego podnóża góry zrobiliśmy kolejny przystanek. Po naszej wyprawie byliśmy ponownie nieco głodni, a do ostatniego etapu trasy potrzeba było nam mnóstwo energii. Po odpoczynku i zapełnieniu brzuchów wyruszyliśmy w górę.





Podejście pod sam szczyt nie było zbyt przyjazne. Przez całą jej długość prowadziła niby jakaś wydeptana ścieżka, lecz było bardzo stromo, a na drodze leżały setki kamieni, o które łatwo można było się potknąć czy poślizgnąć. W niektórych miejscach dochodziło do tego, że kamienie miałam nie tylko pod nogami, ale również na wyciągnięcie rąk jak na ściance wspinaczkowej. Doszło nawet do tego, że musiałam się po nich wciągać.


























Po drodze dotarliśmy jeszcze do charakterystycznego punktu, który stanowiła wysunięta skałka. Byłby to dobry punkt widokowy, gdyby był nieco bardziej dostępny i zabezpieczony. Spójrzcie tylko na te widoki!





W końcu udało nam się osiągnąć szczyt! Satysfakcja była ogromna, a widok z góry zrekompensował wszelkie trudy naszej wyprawy. Szczyt Vilan ma 2376 metrów wysokości i jest z niego doskonały widok na pobliskie zbocza oraz miasteczka widziane z lotu ptaka.




























À propos lotu ptaka. Na górze mieliśmy do czynienia z licznie krążącymi w powietrzu orłami. Ewidentnie był to ich rewir. Vilan kojarzyć będzie mi się również z ogromną ilością … bąków. Na samym szczycie dostępna była ławka, lecz uwierzcie mi nie dało się praktycznie na nią usiąść, bo leżakowały na niej ogromne grupki tych owadów.







Na szczycie pojawił się dylemat: Którą droga wracać? Mieliśmy do wyboru tę samą ścieżkę, która weszliśmy lub zejście na drugą stronę góry. W tym miejscu nasza nawigacja totalnie już oszalała i nie pokazywała naszego położenia. Początkowo stwierdziliśmy, ze odpowiednią drogą będzie drugi ze szlaków i nawet zaczęliśmy nim schodzić. Całe szczęście opatrzność nad nami czuwała i w pewnym momencie tknęło mnie, żeby jednak powrócić na już znany nam szlak. W domu okazało się, że gdybyśmy nadal szli tamtą trasą doszlibyśmy do miejscowości oddalonej kilkanaście kilometrów od zaparkowania naszego samochodu.



Powróciliśmy zatem na nasz szlak, z którego zejście było również dość problematyczne. Być może już nie tak męczące fizycznie, lecz trzeba było wykazać się ogromną ostrożnością w stawianiu kroków, by przypadkowo nie ześlizgnąć się ze zbocza.



Nasza droga powrotna tylko częściowo pokrywała się z wcześniejszym szlakiem, więc ostatecznie mieliśmy tam nieco inne widoki. Powracaliśmy zresztą poprzez moje ulubione wzgórza, więc nie miałam na co narzekać.
 

























Jedna ze ścieżek prowadziła bezpośrednio przez kwiatowe wzgórza. Dookoła słychać było odgłosy natury i ukryte w trawie zwierzęta. W pewnym momencie zdawało nam się nawet, że słyszymy pogwizdywanie świstaka.





Po zejściu ze wzgórz droga była już zupełnie prosta i w taki sposób dotarliśmy do stacji kolejki. Mając jeszcze pół godziny czasu do odjazdu naszej gondoli, przeczekaliśmy sobie chwilę na ławkę, podziwiając piękne widoki.



W restauracji zamówiliśmy sobie drobną przekąskę w postaci miejscowego sera i specjału o nazwie Birabrot (chlebek, który wewnątrz ma orzechowo-bakaliowe nadzienie). Wypiliśmy również czekoladę na rozgrzanie. Dokładnie w momencie wkroczenia na stację zaczął padać deszcz i pogoda diametralnie się zmieniła, a temperatura mocno spadła.

W drodze powrotnej zjeżdżaliśmy gondolą z bardzo towarzyską parą staruszków, która opowiadała nam o okolicy i pokazywała w którym miejscu drzewa ucierpiały w czasie jednej z większych burz, która miała miejsce w styczniu tego roku.

To był naprawdę udany wyjazd!

Czy lubicie takie górskie wyprawy? Jak podoba Wam się ta okolica?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...