czwartek, 25 stycznia 2018

Z pamiętnika #5 - Jak zostawiłam 1000 franków w szwajcarskim szpitalu...

Pierwsze dni życia w nowym kraju to zazwyczaj nauka na błędach. Zwłaszcza jeśli nie zna się dokładnie kultury i zwyczajów. W moim przypadku nie było inaczej. Wyniosłam z tego jedną bardzo ważną lekcję: „Nie chorować w Szwajcarii“.

Zapraszam Was do wysłuchania mojej historii!



Zacznijmy od dość istotnego faktu, że w Szwajcarii nie od razu dostaje się pozwolenie na pobyt. Tuż po przyjechaniu zgłosiłam się oczywiście do gminy, w której mieszkaliśmy. Usłyszałam tam, że przez 3 miesiące od dnia przyjazdu mogę przebywać w kraju jako turystka. Nikt nawet nie zapisał mojego imienia, daty – niczego, więc równie dobrze mogłam przyjść znowu za miesiąc i twierdzić, że dopiero co przyjechałam. Byłam więc turystką, która z powodu braku pozwolenia ma nijakie szanse na znalezienie pracy, ale to opowieść na zupełnie inny wpis.

W takich oto okolicznościach przyszło mi zmagać się z paskudnym zapaleniem ucha. Był jednak jeden problem: byłam turystką nieubezpieczoną w Szwajcarii i nie mogłam iść do żadnego lekarza. Chodziłam z potwornym bólem przez tydzień, po którym czułam, jakby ktoś przewiercał mi się przez ucho i trzeba było działać. Przed wyjazdem ubezpieczyłam się w PZU (było to ubezpieczenie zdrowotne podczas wyjazdu za granicę). Wraz z mężem stwierdziliśmy, że najlepszym wyjściem będzie skontaktowanie się z infolinią i wyjaśnienie, jak w naszej sytuacji będą wyglądać procedury. Usłyszeliśmy, że mogę naturalnie iść do lekarza, a oni zwrócą mi część poniesionych kosztów leczenia.

Zaczęliśmy zatem poszukiwanie najbliższego lekarza-laryngologa w okolicy. Zadzwoniliśmy do kilku znalezionych numerów, by umówić się na wizytę, jednak po opisie naszej sytuacji wszędzie słyszeliśmy odmowną odpowiedź. Nikt nie chciał mnie przyjąć! Jeden z lekarzy poradził nam, że możemy postąpić na dwa sposoby: punkt 1 – pójść do lekarza rodzinnego; punkt drugi – udać się do szpitala. Punkt 1 odpadał natychmiast: przecież nie byłam ubezpieczona, więc nie miałam także lekarza rodzinnego. Pozostawał szpital.



Nie mając innego wyjścia, pojechaliśmy do najbliższego szpitala, który i tak znajdował się 35 km od naszego miejsca zamieszkania. Stanęliśmy przy okienku i po raz kolejny w tym dniu wyjaśniliśmy moją sytuację. Pani spojrzała na mnie z politowaniem i powiedziała nam, że owszem zostanę przyjęta, ale najpierw muszę wpłacić kaucję w wysokości 1000 franków. Nogi się pode mną ugięły. Przypomnijmy, że nie pracowałam jeszcze wtedy, więc nas oboje utrzymywał mąż. Była to zatem spora kwota, którą w dodatku nie wiadomo było, czy otrzymamy z powrotem.

Artur zostawił mnie w poczekalni, a sam pojechał wypłacić pieniądze z bankomatu. Wrócił po 20 minutach i dopiero po zobaczeniu przez panią pieniędzy mogliśmy zabrać się za wypełnianie formularzy. Oczywiście biurokracja obecna jest wszędzie i niezależnie od stanu zdrowia! Dalej miało miejsce tylko czekanie. Mówi się, że to w Polsce trzeba się naczekać na lekarza, ale mi wydaje się, że wszędzie tak jest. Moje czekanie trwało godzinę, podczas której myślałam, że to ucho mi odpadnie. W końcu wywołano moje nazwisko i zabrano na salę, gdzie czekały łóżka z parawanami. Czułam się niczym pacjent z „Chirurgów” - tak bardzo podobny obraz zastałam w środku. Kazano mi usiąść i czekać na lekarza, co trwało kolejne pół godziny (Wspominałam już, że ta wizyta kosztowała mnie 1000 fr.?).



W końcu zjawił się lekarz, a nawet dwóch. Poświecili mi światełkiem w kierunku ucha i coś pomamrotali. Zadali parę pytań i wyszli. W późniejszym czasie dowiedzieliśmy się, ze nie byli to nawet laryngolodzy, a chirurdzy! W dodatku nie mieli oni zielonego pojęcia, co mi dolega. Po powrocie poinformowali mnie, że nie mogą mi pomóc, a jedyne, co mogą zrobić to na ich odpowiedzialność umówić mnie na wizytę u laryngologa, który będzie na mnie czekać jutro.

Ile myśli kłębiło się wtedy w mojej głowie. Jeszcze jeden dzień z tak silnym bólem? Zaraz! To nagle mogę pójść do zwykłego laryngologa? To kompletnie nie trzymało się kupy! Cóż mogłam powiedzieć... Oczywiście zgodziłam się na wizytę w dniu następnym, po czym przeżyłam kolejny mini-zawał. Jeden z lekarzy pożegnał mnie bowiem zdaniem, że rachunek za szpital przyjdzie pocztą. Chwila! MOMENT! Czy to nie ja zapłaciłam przed godziną 1000 franków?! Jak się później okazało, najgorsze scenariusze ziszczają się w najmniej oczekiwanym momencie. Kaucja 1000 fr. okazała się być bezzwrotna, a miesiąc później przyszedł mój pierwszy rachunek za konsultację medyczną.



Wtedy po raz pierwszy zapoznałam się z systemem płacenia za każde 5 minut podczas wizyty u lekarza. Każde 5 minut siedzenia na łóżku szpitalnym, a nawet czas oczekiwania na lekarzy było wliczone w rachunek! Ogólny koszt zamknął się wtedy w okolicy 250 franków. Sam pobyt w szpitalu kosztował mnie już 1250 fr, a żadna pomoc nie została mi udzielona.

Następnego dnia stawiłam się na omówioną wizytę. Lekarz-laryngolog wysłuchał ze zdumieniem tej historii i stwierdził nawet, że on od razu by mnie przyjął (No tak. Każdy mądry po szkodzie). Ta wizyta nie trwała długo (wydłużono ją dodatkowo obowiązkowym – niby – badaniem słuchu). Dostałam lekarstwa i kolejny rachunek. Ten krótki pobyt kosztował mnie ponad 260 fr. Lekarz był jednak na tyle miły, że wypełnił papiery w taki sposób, by ubezpieczalnia nie miała żadnych wątpliwości, że należy mi się zwrot.



Po zebraniu wszystkich rachunków za leczenie i recepty musiałam skontaktować się z biurem PZU w Polsce. Byłam święcie przekonana, że nigdy w życiu nie zostanie zwrócona mi tak duża kwota. Naturalnie po raz kolejny musieliśmy uporać się z biurokracją, zapewniać, że kontaktowaliśmy się z nimi wcześniej i okazać każdy papierek otrzymany od lekarza i w szpitalu. Jak skończyła się ta historia? Dla nas dość szczęśliwie. Firma zwróciła nam w całości rachunek za laryngologa. Ze szpitalnej wizyty otrzymaliśmy z kolei około 850 franków zwrotu. W ostatecznym rozrachunku moje zapalenie ucha kosztowało mnie 400 fr. wraz z lekarstwami i dało mi lekcję na całe życie. Lepiej naprawdę nie chorować w Szwajcarii! A tak całkiem serio: z własnego doświadczenia mogę Wam tylko poradzić, byście zawsze ubezpieczali się na wyjazdy – zwłaszcza zagraniczne, bo nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Ja od tamtej pory przed każdą podróżą kontaktuje się z ubezpieczalnią i dowiaduję się, co konkretnie obejmuje moje ubezpieczenie podczas wyjazdu do danego kraju.

A Wam zdarzyło się kiedyś korzystać ze służby zdrowia za granicą?

29 komentarzy:

  1. Oj znam ten bol kochana, dobrze ze z czasem wszystkiego sie dowiadujemy hihihi :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Na całe szczęście nie. Ale w Bułgarii musiałam kupować krople żołądkowe w aptece dla męża, a chwilę potem i ja ich potrzebowałam...

    OdpowiedzUsuń
  3. Korzystałam w Azji na Tajwanie, coś mnie ugryzło i nieciekawie to wyglądało ;o poszłam do lekarza z ubezpieczenia dla podróżujących Euro26, gdzie wszystko miałam za darmo, konsultacje, badania i leki. Polecam ;)
    Zdrowia życzę dużo ! ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. lekarze to debile, naprawdę. Nie znam się - będę sprawiał takie wrażenie, jakbym się znał, to może sobie pójdzie (pacjent oczywiście) ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety wielokrotnie chcą być nieomylni (a raczej uchodzić za takich).

      Usuń
  5. bolesna wizyta, z drugiej strony w każdym kraju opieka zdrowotna wygląda inaczej, fajnie, ze zakończyła się prawie happy endem:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze musi być ten pierwszy raz ;) Po latach człowiek jest już o wiele mądrzejszy i wie zdecydowanie więcej.

      Usuń
  6. Kwestia płatności nie podlega dyskusji, dlatego konieczne jest dobre ubezpieczenie. Jednak niekompetentna pomoc pierwszego dnia (z bólem ucha) doprowadziła by mnie do szału i spowodowała zaskarżenie i reklamację - płacę więc wymagam.
    Następnym razem kup w drogerii olejek eukaliptusowy i kroplę lub dwie do ucha :)

    PurpurowyKsiezyc

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, calkiem szczerze to ja bylam niezle spanikowana cala ta sytuacja i nieco przeslanialo mi to logiczne myslenie. Ale po wszystkim zniesmaczyl mnie wlasnie fakt pobierania az tak wysokiej platnosci od turysty. Co w sytuacji, gdy ktos umieralby pod drzwiami szpitala i nie mialby 1000 fr na kaucje. W koncu wiekszosc ludzi nie wybiera sie z tak duza suma na wakacje. Z nami nie chciano rozmawiac przed zobaczeniem pieniedzy... To jest straszne.

      Usuń
  7. Paskudna historia z bardzo wymownym morałem...zapamiętam;)
    pozdrawiam serdecznie z nad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Dobrze, że jednak większość kwoty została Ci zwrócona. Muszę sobie jeszcze sprawdzić kurs franka :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tyle szczesliwie dla mnie, ze ostatecznie kosztowalo mnie to mniej wiecej tyle, co wizyta u lekarza (bez feralnego szpitala) ze szwajcarskim ubezpieczeniem.

      Usuń
  9. Szwajcaria to strasznie drogi kraj. Mój mąż choć ubezpieczony musiał zapłacić ok 300 euro

    OdpowiedzUsuń
  10. Niestety tak trzeba sie ubezpieczać.
    Dobrze, że zwrócili większość. Moi rodzice też jak wyżedżają to się dodatkowo ubezpieczają - nigdy nic nie wiadomo.

    OdpowiedzUsuń
  11. W sumie to nigdzie nie opłaca się chorować, nawet w Polsce ;) Dobrze, że sporą część tej kosmicznej kwoty Wam zwrócono :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Całe szczęście, że Ci zwrócili :)
    Sandicious

    OdpowiedzUsuń
  13. Niestety też miałam podobne historie zagranicą. :/

    OdpowiedzUsuń
  14. Mnie sie podoba oby tak dalej !

    OdpowiedzUsuń
  15. jeden z lepszych blogów w polsce

    OdpowiedzUsuń
  16. wspaniałości! będę odwiedzał częsciej

    OdpowiedzUsuń
  17. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że przyczyniasz się do istnienia tego bloga! ♥

W związku z ustawą RODO o ochronie danych osobowych, informuję, że na tej stronie używane są pliki cookie Google i podobne technologie do ulepszania i dostosowywania treści, analizy ruchu, dostarczania reklam oraz ochrony przed spamem, złośliwym oprogramowaniem i nieuprawnionym dostępem. Komentując, wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych i informacji zawartych w plikach cookies.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...